Drogi Arie, to jest ten smakołyk. Dobrze sobie obejrzyj. Ale mordka, co? Zauważ głównie, jak ona chodzi. Kić, kić, kić. Rozumiesz, co mam na myśli. Cześć pracy, Willem. l po czymś takim facet znikał przeważnie na kwadransik w toalecie. l tak musiała stamtąd odejść, jeżeli nie chciała rozłożyć całej obsługi rent dla osób z zaburzeniami psychicznymi i innych inwalidów w rozumieniu prawa, jak to nazywają. Wtedy na jakiś czas trzeba było pożegnać się z dżinem i jazzem. Ale dobrze mi było z tym, że znowu miałem ją cały dzień koło siebie, a ona bardzo dobrze znosiła biedę. Było jej tak swojsko i przytulnie, jak mi kiedyś powiedziała. Bo wtedy znowu mogła mi pokazać, co potrafi zrobić z wędzonego śledzia i paru pomidorów, pietruszki i jajka na twardo. Ale kiedy już nie mogła wytrzymać, bo taka ją brała ochota na coś smacznego, pytała jak mała dziewczynka: „Czy mogę zrobić torciki?" Kupowała świeży chleb i pół kostki masła śmietankowego. Z rozpromienioną twarzą zasiadała do stołu, z rozkoszą smarowała kromkę chleba grubo masłem, posypywała to na centymetr czekoladą w ziarnkach, a na to tłuczony anyżek. Zima w Czekolandii to się nazywało. Albo wychlapywała pół słoika dżemu truskawkowego na dwa chlebki, na to płatki czekoladowe i przykrywała różowym plasterkiem sprasowanych wiórków kokosowych. Mając duże usta pełne dżemu i ziarenek rozkoszowała się tym potem z miną spiskowca i niecnoty. Bo robić torciki pozwalał jej kiedyś ojciec, kiedy w przerwie obiadowej przychodziła ze szkoły, a matka była znowu gdzieś na kominkach. On wtenczas zaczynał pierwszy od swojej racji dwu kromeczek chleba i dwu plasterków sera, jakie przygotowała dla niego na blacie kuchennym. Ale kiedy tak patrzył na pałaszowanie Olgi, w końcu nie wytrzymywał i szeptem, jakby jego zły duch podsłuchiwał pod drzwiami, prosił: „Zrób i dla mnie jeden torcik". A kiedy już sprzątnął ze trzy lub cztery, zmiatał ziarenka ze swojego talerza na talerz Olgi i mówił: „Ani słowa mamusi, dobrze?" Torcików u mnie mogła jeść, ile dusza zapragnie, ale zamiast na koncerty jazzowe i filmy chodziliśmy teraz dla rozrywki na łono natury, bo to było bez biletów. Do miejsc, które później niemal równocześnie z nią przepadły. Zasypane piaskiem i zabudowane blokami. Południowy Szlak Spacerowy z pomarańczowymi kortami tenisowymi, z wysokim żywopłotem czarnego bzu, walącymi się komórkami i szopami nieokreślonego charakteru. Szkolne ogródki z dziećmi grzebiącymi się między grzędami jarzyn w czarnej torfowej ziemi. Zabielone wapnem szklarnie, niechlujnie, jakby nad nimi na drzewach mieściła się kolonia czapli. Kwiaty, których samemu można było sobie narwać za pięćdziesiąt centów. Ile kto mógł unieść. Tutaj wpadłem na pomysł zrobienia z niej tamtej wielkiej Persefony. Ugorek, gdzie wśród pobliskich trzcin rosła pałka, z której chłopcy rwali całe naręcza brązowych kolb dla matek, kiedy uszargali się w błocie po kolana, l gdzie zawsze, gdyśmy przechodzili objęci, paru chłopców wołało do nas ze zbudowanego przez siebie szałasu: „No, całujcie się, na co czekacie!" A którymś razem z prześmiechami, tak że myśleliśmy, że to na żarty: „Proszę pana, tutaj jest taki facet, który chce, żebyśmy mu pokazywali ptaszka. Przecież to jest brzydko!" Ale wtem zobaczyliśmy niepozornego chłopinę, jak się przez trzciny przemyka do swojego roweru i zwiewa na łeb na szyję. Szlak Spacerowy za Buitenveldert, na wskroś nisko położonej podmokłej łąki z jasnymi rowami wody, gdzie nawet w środku lata można było wyobrazić sobie pochylone ciemne sylwetki, wyrajające się na łyżwach z miasta na poldery. Porośnięte wikliną zakole, gdzie były ustawione ławki i gdzie tak często zrzucała buty i wyciągała się jak długa w słońcu z głową na moich kolanach, słuchając odgłosów z ogródków działkowych, tłumionych przez zarośla. Przynajmniej jeżeli miejsce nie było zajęte przez jakiegoś frajera, co siedział i czekał na przejeżdżającą samotnie na rowerze pielęgniarkę, żeby jej pokazać swojego chuja. No i wreszcie Dijk, ostępy wzdłuż grobli nad Amstelem, prawie zawsze uczęszczane przez podglądaczy zbyt licznych jak na liczbę kochających się parek, przez co niekiedy robiło się tak, jakby to ekipa filmowa uwieczniała na celuloidzie miłosną scenę w plenerze, l zakręt rzeki widziany z góry, którędy skośnie sunęły frachtowce o pokładach pełnych czerwonych skrzynek albo pomarańczowych beczek z olejem. Gdzie bujały na falach daleko w dole czaple, w takich samych barwach co woda, i skąd dochodziły głosy wioślarzy, jakby byli bliziutko. Drzewa Amstelrust w oddali z boku, skąd niekiedy wzbijała się w powietrze cała chmara wron, tak jakby korona drzewa nagle nabrała dużo powietrza. W tamtym miejscu nad rzeką pewnego razu zjadła jedną po drugiej osiem porcji lodów, które jej kupiłem u lodziarza koło zardzewiałego stojaka na rowery przed pływalnią Mirandy. Oczywiście rozbolał ją brzuch i musiała wracać do domu.zgięta wpół i przyciskając rękami żołądek. Takie różne drobiazgi pamiętała jeszcze po latach, kiedy już dawno wszystko między nami było beznadziejnie minione i stracone. Jak się okazało, kiedy ot tak sobie na chwilę do mnie zajrzała. Po prostu zmusiłem ją, żeby bo ciemku poszła ze mną na spacer na Dijk. Sam nie byłem tam już całe lata. Grobla już prawie całkiem zrównała się z nasypanym piaskowym gruntem po obu stronach. Wysokie żywopłoty z ligustru zniknęły, a ziemia była zryta głębokimi śladami spychaczy. Płonęło ognisko ze starych walizek, rozwalonych foteli j wszystkiego, co z biegiem lat uzbiera się na takim nieużytku. Stanęła tak blisko niego, że skóra napięła się od gorąca, i powiedziała: „Ogień to najpiękniejsze, co istnieje". Potem patrzyliśmy na powstające ekraniki oświetlonych okien, a ja próbowałem pokazać jej, gdzie było wszystko kiedyś, ale sam już tego nie widziałem. W drodze powrotnej powiedziała, że pierwszego stycznia sześć lat temu jedliśmy baraninę z fasolką szparagową. l morele na deser. Wtedy przypomniałem sobie zdanie z listu, jaki dostałem od przyjaciela tuż potem, jak poszła: „Byliście ze sobą bezczelnie szczęśliwi, i to się po prostu skończyło".