Mysz z urazem
Nie bała się myszy ani pająków. Kiedy kot pewnego wieczora wszedł do domu z myszą w pysku – tylko ogon wystawał ozdobnym zawijasem, co upodabniało go do Salvadora Dali – zaraz mu ją odebrała. Pewnie się chciał z nią pobawić, bo nic jej nie było. Była tylko spaćkana kocią śliną i jedno ucho miała starmoszone o łepek. Posadziliśmy ją na strzępach gazet w wiadrze, żeby przyszła do siebie. Kiedy po paru godzinach zajrzeliśmy, miała wspaniałe puszyste futerko – chciało się w nie prawie dmuchać, jak ten Mongoł z Burzy nad Azją, takie było śliczne – i stojąc na tylnych łapach myła sobie pyszczek. Tak samo ucho było całkiem w porządku i od razu jadła mi okruchy chleba z ręki. Chcieliśmy dać jej do jutra czas na otrząśnięcie się z przestrachu i dopiero wtedy wypuścić. Kiedy nazajutrz rano chcieliśmy ostatni raz przed wypuszczeniem na wolność popatrzeć na Jonathana – tak nazwała ją Olga – przyłączył się naraz do nas zaciekawiony kot, oparł się przednimi łapami o krawędź wiadra i zerkał w dół. l natychmiast, jakby się pociągnęło za ścięgno, tak jak w odrąbanej kurzej nodze, ucho znowu było potarmoszone i przyklejone do łebka. Kiedy kota odepchnęliśmy, znikło to jak za dotknięciem różdżki. Olga chciała teraz ją zatrzymać, bo uważała, że to bardzo ciekawe mieć jako zwierzę domowe mysz z urazem psychicznym. Ale po paru dniach zdołałem ją namówić, żeby jednak to maleństwo, które wciąż podskakuje w wiadrze i z bęcnięciem spada, wepchnąć do mysiej dziurki pod kuchnią. Później dowiedziałem się, że prawdopodobnie musiała tam zginąć straszną śmiercią. Bo myszy wykańczają każdego obcego przedstawiciela swojego gatunku, który wtargnie na ich terytorium, l to nie żeby przegryzały mu gardło, one zwyczajnie zaczynają go po kolei zjadać, bo obcy element musi po prostu jak najszybciej zniknąć. (Czego mysz nie zna, to zjada). Mówią, że ludzie, którzy nie mogą albo z takiego czy innego powodu nie chcą mieć dzieci, próbują sobie ten brak rekompensować zwierzętami. Olga nie mieszkała ze mną jeszcze miesiąca, jak zapragnęła mieć kota. Kiedy pewnego razu byłem na bazarze na ulicy Alberta Cuypa po zieleninę, zobaczyłem stojącego za szybą w oknie sklepu zoologicznego małego kotka. Odstawiłem rower i przyjrzałem się uważnie kosmatemu stworzonku. Było w rudoczarne cętki, rudość odcienia takiego jak włosy Olgi. Koniuszek ogona miało jasny i od czoła do nosa biegł jasny prążek, przez co wyglądało zupełnie jak dzidziuś. Ale profil jego główki był taki szlachetny jak u tygrysa. Skoro już przecież mówiliśmy o myszach z urazem, mogę spokojnie powiedzieć, że właśnie ta dwoistość charakteru, tak wyraźnie uwidoczniająca się w jego wyglądzie, skłoniła mnie do kupienia go Oldze. Ponieważ był, jak mi się zdawało, do niej podobny, l oczywiście dlatego, że tak żałośnie zamiauczał, kiedy zastukałem w szybę, i że oddzielone od niego tylko kawałkiem gazety były obok trzy pokojowe pieski, niewiele większe niż on, ale wściekle baraszkowały i go płoszyły. Za dwa i pół guldena stał się moją własnością. Wsadziłem go za pazuchę, bo padało. W drodze przelazł pod kurtką do rękawa, l kiedy wróciłem do domu i powiedziałem Oldze, żeby usiadła, bo mam dla niej niespodziankę, mogłem go dosłownie wytrząsnąć z rękawa na jej kolana. Objęła mnie, z kotkiem między nami, i natychmiast poszła kupić szczoteczkę, żeby mu lśniło futerko, i oddzielnie miseczki na mięso, ryby i „koci chleb" z puszki. Po jakimś czasie kot tak się do niej przyzwyczaił, że wcześniej ode mnie rozpoznawał po stukaniu szpilek jej zbliżające się popędliwie kroki. A kiedy wychodząc po zakupy zostawiała otwarte drzwi, wybiegał za nią i czekał na rogu ulicy, aż wróci. (Jeszcze po roku od jej odejścia podbiegał do drzwi, kiedy zbliżał się odgłos wysokich obcasów w popędliwym rytmie. Zaczynałem wtedy dygotać z napięcia, bo myślałem, że wróciła. Ale zawsze się oddalały te czyjeś kroki. Uważałem, że on mógł bardziej przeżyć jej nagłe zniknięcie niż ja). Ruda Olga. Olga od zwierząt. Potnia theiroon, panująca nad zwierzętami, jak nam tłumaczył nasz profesor historii sztuki przy wizerunku Artemidy, która w każdej ręce unosiła za skórę na grzbiecie jakieś stworzenie podobne do kota. Jej życie u mnie można by rzeczywiście przemierzyć w siedmiomilowych butach patrząc na zdarzenia związane ze zwierzętami. Zaczynając od kotów. Których mnogości dość prędko się dorobiliśmy. Kocię wyrosło na kotkę, która dwa razy do roku zachodziła w ciążę. Pełne koszyki młodych. Małe rude kocurki, czarne kociczki i wszystkie odcienie pośrednie. Kocica ospale na boku z czerwonymi suteczkami, no a cała paczka dalejże pić na umór. Ale za którymś razem, w taki duszny dzień sierpniowy, kiedy ciepło dosłownie włazi całym ciężarem na człowieka, a kotka znowu się kociła, Olga wyciągnęła jej ostatnie małe, które utkwiło. Jednak kotka leżała dalej dysząc i nie przejawiała żadnego zainteresowania małymi. W środku nocy musieliśmy jechać taksówką do weterynarza. Tam okazało się, że miała jeszcze jedno małe, ale było martwe i z powodu ciepła zaczęło się rozkładać. Trzeba było natychmiast operować. Siedziałem otaczając ramionami jej lepkie ciało w duchocie poczekalni, dokąd nagle przenikła
z korytarza woń eteru. Skuliła się, gdy ją poczuła, bo wiedzieliśmy już, że się zaczęło. Nagle strasznie zagrzmiało, a topole w ciemności ogrodu na zapleczu zakołysały się, choć nie można było zauważyć wiatru. Zabębnił deszcz. Była na pewno przekonana, że się nie uda, że doktor już nic nie wskóra. To przez tę złowróżbną burzę, która wciąż piekielnie biało oświetlała ogródki, tak że przez ułamek sekundy widziało się te wszystkie drzewka, których przedtem nigdy w życiu się nie zauważało. Jakby do dramatycznego filmu klasy B ktoś przejął chwyty z kreskówek. Ale wtem weterynarz stanął w drzwiach, uśmiechnięty, w pokrwawionym fartuchu na prążkowanej piżamie. Pozwolił nam spojrzeć na kotkę. Leżała w klatce po prostu na blasze. Mokra i rozczochrana, i jeszcze bez przytomności. Na brzuchu miała łysą bladoróżową plamę, a ciało było tak ściągnięte, że wyglądało jak zraz zawijany. Lekarz powiedział, żebyśmy się zgłosili za tydzień po odbiór, a zanim wyszliśmy, objęła go za szyję i pocałowała z dubeltówki, bo poświęcił dla nas nocny spoczynek. Ja sobie myślę, że noc się dla niego dopiero zaczęła. Tyle o kocie. Teraz gołębie, bo z nimi wróciła za którymś razem z targu drobiowego na Amstelveld. Para piaskowych synogarlic z tym czarnym sierpem poniżej głowy. Od razu zabrałem się do robienia dla nich klatki, z niebieskimi grzędami i kruszywem z muszelek na dnie. Na początku było nawet fajnie z tym gruchaniem, i to była jakaś jurna parka, bo rżnęły się nieraz więcej niż my. A potem śmiały się i chichotały rozkosznie, tak że człowiek sam nabierał znowu ochoty. Było też w tym coś poetyckiego. Na łóżku młoda zakochana para, z nagością w połowie ukrytą pod prześcieradłami, i do tego to gruchanie gołębi. Ale zabiegi miłosne tych hałaśników miały zwykły przebieg, bo w ciągu paru miesięcy samiczka już wysiadywała dwa białe jajeczka. Olgi nie można było oderwać od jajek. Wciąż tylko nasłuchiwała i pewnego dnia powiedziała, że słyszy cichutkie tykanie, l myślała sobie, że wydostaną się wspaniale upierzone małe ptaszki. Coś w rodzaju pulchnych strzyżyków woleoczko albo małych kurczątek. Aż tu któregoś dnia leżą ci w gnieździe takie dwa obrzydiiwe gołe worki na kiszki z tymi prehistorycznymi łbami. Cóż to było za straszne rozczarowanie, l robiło jej się niedobrze, jak rodzice przy odgłosach wymiotów wypluwali im w dziobki półstrawiony pokarm. Wyglądały coraz okropniej, w miarę jak rosły. Z każdym dniem robiły się bardziej sine i zgredowate, i widać było prześwitujące ze środka te wszystkie kiszki i żyłki, jak się rozpanoszały jak jakaś choroba. Wreszcie trzeba to było zabrać jej sprzed oczu. Wiem dlaczego. Nigdy jej o to nie zapytałem, ale z całą pewnością z powodu tego zrakowaciałego cycka matki. Bo mnie samemu trudno było o tym nie myśleć, gdy widziałem ten kłębek wnętrzności trzymany w kupie przez pomarszczoną błonę. Kiedy pewnego razu przyszła jej przyjaciółka, której z zachwytu aż dech zaparło na ich widok, ze stratą je od razu odstąpiła. l nigdy więcej nie wspominała słowem o tych jurnych wesołkach. Po sierpówkach przyszły rzekotki. Zieloniutkie jak mech i te przynajmniej nie darły mordy. Czasem któraś wydęła pęcherz brudnobiałej barwy w podgardlu, ale nie słyszałem, żeby doszło kiedykolwiek do rechotu. Trzymała je w szklanym słoju, dokąd parę razy w tygodniu wkładała świeże gałęzie z liśćmi i karmiła je mącznikami i rurecznikami, które, jak długo się dało, próbowała trzymać w dobrym stanie w słoiku pod bieżącą wodą z kranu. Nieraz mogła dłuższą chwilę przyglądać się temu różowemu pulsującemu zlepkowi, a kiedyś powiedziała, że gdyby człowiek miał duszę, to mniej więcej tak musiałaby wyglądać. Kiedy to dzwonienie wody jak deszczu cieknącego z rynien mnie kiedyś zmęczyło i zakręciłem kran, w jedną noc ten zlepek podobny do jakiegoś morskiego polipa zamienił się w kupkę cielistego błota. l to prędzej tak mogłaby wyglądać dusza. Czasem sadzała taką żabę na dłoni, żeby skakała na rośliny. Albo urządzaliśmy zawody w skoku w dal, jakby to były zabawki. Ale zazwyczaj wiodły zapomniany żywot przy oknie komórki, bo z trudem można było się do nich docisnąć obok wózka. Kiedy ode mnie odeszła i tygodniami otępiały z bólu nie wychodziłem z łóżka, kot strącił szklaną pokrywę słoja. Uciekły i z biegiem czasu znajdowałem je to tu, to tam zasuszone wśród rupieci. Można je było jeszcze śmiało rozpoznać jako żabki, ale były twarde jak celuloid. l był jeszcze gość przelotny. Łasiczka. Zobaczyłem, jak biegnie, kiedy wyglądałem na dwór zza drzwi atelier. Zaraz za nią ruszyłem. Za tym szybkim brązowym prążkiem, co znikł w drugich drzwiach, które były uchylone. Kiedy ostrożnie otworzyłem drzwi i zajrzałem do środka, zza kubła ze szczotką wychylał się mały łepek i prześwidrowała mnie para czarnych oczek. Zawołałem Olgę, wziąłem ze skraju podestu pusty blaszany pojemnik na śmieci i kazałem jej trzymać otworem przy szparze drzwi, kiedy ja wejdę przez bramę do środka. Znowu bystra główka obrzuciła mnie spojrzeniem, ale zaraz znikła. Prześliznąłem się do kąta i zastukałem w wiadro ze szczotką. Brązowy błysk strzelił ku drzwiom. Krzyknąłem na Olgę i natychmiast usłyszałem trzaśniecie wieka. Wszystko musiało się odbyć bardzo szybko i dlatego nic nie widziała. Nie wiedzieliśmy, czy łasiczka jest w środku. Zabraliśmy pojemnik do atelier i kiedy go otworzyłem, wyskoczyła gdzieś na pół metra w górę. Ale na szczęście pionowo, tak że bęcnęła z powrotem na dno. Piorunem wieko w dół, garść waty umoczonej w eterze do środka i po chwili trzymałem za skórę na szyi zwierzątko z tym brzuchem białym jak szeroki krawat. Położyliśmy ją w starym gołębniku i prędko przyszła do siebie. Zaraz zaczęła jeść mielony befsztyk, który jej ugniatałem trzonkiem pędzla i podawałem przez kratki. Musiała być wygłodzona, bo zjadła bez odpoczynku całego kotleta. Olga chciała ją zatrzymać i mało nie otworzyła drzwiczek, żeby ją pogłaskać. Ale jej powiedziałem, żeby dała spokój, bo potrzebuje wszystkich dziesięciu palców przy tym zgrzewaniu niemowlęcych majtek. Że takiego drapieżnika nie trzyma się w klatce, bo to dla niego męczarnia. Zaraz poszedłem do sąsiadów po szklany słój, w którym mógłbym ją wygodnie na rowerze wywieźć za miasto i wypuścić. Olga miała tymczasem mieć na nią oko. Kiedy wróciłem, była zrozpaczona. Poszła na chwilę po pocztę do skrzynki, a kiedy wróciła do atelier, łasiczka uciekła. Nie mogłem wprost uwierzyć. Odstępy między prętami kratki nie były większe niż centymetr i nigdzie nie były wygięte ani nie było żadnych włosków. Zaraz przeszukaliśmy całe atelier, ale nie znaleźliśmy ani śladu. Pomyślałem, że może wymknęła się przez jakąś szparkę w podłodze, może przez mysią dziurkę, ale odtąd za każdym razem, kiedy w atelier odsuwałem kawał kamienia, oczekiwałem, że ją tam znajdę zasuszoną i ściśniętą, i że przewróci się jak kawałek dykty. Kiedy po dwóch latach zdjęło się do pomalowania wielki kaloryfer i Olga mogła wreszcie sprzątnąć cały śmietnik, jaki się za nim w ciągu lat nagromadził – kawałki wapienia, jeszcze sprzed wojny, zardzewiały drut, bryłki gipsu, kawałeczek płótna z niezdarnie namalowanymi olejną farbą ptaszkami – w pewnej chwili podeszła do mnie uroczyście i dramatycznie z czymś rudobrązowym na obu dłoniach. Przestraszyłem się nie na żarty, bo pomyślałem, że wypadło jej tyle włosów. Ale to było wszystko, co pozostało z łasiczki. Trochę pergaminowatej skóry z futerkiem wyłażącym od dotknięcia. Niewarte nawet zachodu z pogrzebaniem. Razem z zardzewiałym drutem, w który się zaplątała, oraz innym śmieciem bez ceregieli poszła do kosza na śmieci. Następny był śliczny malutki przyjaciel domu, który dostał prawdziwy pogrzeb, gdy zginął w okropnym wypadku. Z kwiatami, łzami i w ogóle. Na rowerowym bagażniku w skrzynce po cygarach. Kiedy w Lasku Amsterdamskim wygrzebałem własnymi rękami dołek pod jesionem o rzadkiej koronie i wstawiłem tam skrzynkę, i Olga szlochając ułożyła na niej orchideę, kupioną za własne pieniądze (kosztowała pięć guldenów. Dziewczyna musiała na to przez pięć godzin zgrzewać te niemowlęce majtki), przyszło mi ją podtrzymywać, żeby nie osunęła się na ściółkę między pokrzywy. Palce mnie aż bolały, tak zagrzebywałem, ale nie przez tę milutką biało-czarną kaczusię, która zadeptana na śmierć leżała w skrzynce na cygara, tylko przez tę orchideę, która została pochowana żywcem. Na wakacje zawsze jeździliśmy na wyspę Ameland (sącząc małe buteleczki sherry już w wagonie restauracyjnym pociągu do Leeuwarden i półpijani przesiadając się na łódź w Holswerd), gdzie na campingu zaraz za wydmami wynajmowaliśmy domko-namiot, do wysokości ramion zmontowany z drewna pomalowanego na biało wapnem, a powyżej dokończony z płótna namiotowego, co dawało przedziwne oświetlenie. Herbaciane i ciepłe, gdy świeciło słońce, a gdy niebo było zachmurzone, wyglądało to jak lody miętowe od środka. Były tam kilometry plaży, gdzie nikt nie przychodził oprócz nas dwojga, gdzie cały dzień chodziliśmy nago i gdzie w płytkim dołku z wodą mogła mnie tą swoją śliczną dupą dosiąść i sobie pojeździć. Albo dać się wyruchać w słońcu na mieliźnie wśród morszczynu i sinych meduz o brzeżkach purpurowych jak u halki. Tam też zrobiłem jej to zdjęcie, gdzie leży na plecach w sypkim piasku, z kwiatuszkami dzikiej róży, które jej wetknąłem we włosy, i z piersiami sterczącymi prościutko w górę, o co ktoś się kiedyś zapytał: „Cyc-fotomontaż?" (Wtenczas na to nie odpowiedziałem, bo już dawno sobie ode mnie poszła, a te jej piersi, te wspaniałe twarde, a przecież miękkie cycusie, przez jej głupie niechlujne życie, jej pijatyki i nocne hulanki, też już całkiem sflaczały). l to tam na wydmach znalazła tę małą kaczuszkę norową. Z miejsca to się za nią pokraćkało, tak jak gdzieś czytałem, że tak robią, kiedy zgubią matkę. Pierwsza żywa istota, jaką wtedy napotkają, jest ich matką, czy to będzie piękna kobieta jak Olga, czy poławiacz muszel o krzywych włochatych n