Выбрать главу
ch kurczątek. Aż tu któregoś dnia leżą ci w gnieździe takie dwa obrzydiiwe gołe worki na kiszki z tymi prehistorycznymi łbami. Cóż to było za straszne rozczarowanie, l robiło jej się niedobrze, jak rodzice przy odgłosach wymiotów wypluwali im w dziobki półstrawiony pokarm. Wyglądały coraz okropniej, w miarę jak rosły. Z każdym dniem robiły się bardziej sine i zgredowate, i widać było prześwitujące ze środka te wszystkie kiszki i żyłki, jak się rozpanoszały jak jakaś choroba. Wreszcie trzeba to było zabrać jej sprzed oczu. Wiem dlaczego. Nigdy jej o to nie zapytałem, ale z całą pewnością z powodu tego zrakowaciałego cycka matki. Bo mnie samemu trudno było o tym nie myśleć, gdy widziałem ten kłębek wnętrzności trzymany w kupie przez pomarszczoną błonę. Kiedy pewnego razu przyszła jej przyjaciółka, której z zachwytu aż dech zaparło na ich widok, ze stratą je od razu odstąpiła. l nigdy więcej nie wspominała słowem o tych jurnych wesołkach. Po sierpówkach przyszły rzekotki. Zieloniutkie jak mech i te przynajmniej nie darły mordy. Czasem któraś wydęła pęcherz brudnobiałej barwy w podgardlu, ale nie słyszałem, żeby doszło kiedykolwiek do rechotu. Trzymała je w szklanym słoju, dokąd parę razy w tygodniu wkładała świeże gałęzie z liśćmi i karmiła je mącznikami i rurecznikami, które, jak długo się dało, próbowała trzymać w dobrym stanie w słoiku pod bieżącą wodą z kranu. Nieraz mogła dłuższą chwilę przyglądać się temu różowemu pulsującemu zlepkowi, a kiedyś powiedziała, że gdyby człowiek miał duszę, to mniej więcej tak musiałaby wyglądać. Kiedy to dzwonienie wody jak deszczu cieknącego z rynien mnie kiedyś zmęczyło i zakręciłem kran, w jedną noc ten zlepek podobny do jakiegoś morskiego polipa zamienił się w kupkę cielistego błota. l to prędzej tak mogłaby wyglądać dusza. Czasem sadzała taką żabę na dłoni, żeby skakała na rośliny. Albo urządzaliśmy zawody w skoku w dal, jakby to były zabawki. Ale zazwyczaj wiodły zapomniany żywot przy oknie komórki, bo z trudem można było się do nich docisnąć obok wózka. Kiedy ode mnie odeszła i tygodniami otępiały z bólu nie wychodziłem z łóżka, kot strącił szklaną pokrywę słoja. Uciekły i z biegiem czasu znajdowałem je to tu, to tam zasuszone wśród rupieci. Można je było jeszcze śmiało rozpoznać jako żabki, ale były twarde jak celuloid. l był jeszcze gość przelotny. Łasiczka. Zobaczyłem, jak biegnie, kiedy wyglądałem na dwór zza drzwi atelier. Zaraz za nią ruszyłem. Za tym szybkim brązowym prążkiem, co znikł w drugich drzwiach, które były uchylone. Kiedy ostrożnie otworzyłem drzwi i zajrzałem do środka, zza kubła ze szczotką wychylał się mały łepek i prześwidrowała mnie para czarnych oczek. Zawołałem Olgę, wziąłem ze skraju podestu pusty blaszany pojemnik na śmieci i kazałem jej trzymać otworem przy szparze drzwi, kiedy ja wejdę przez bramę do środka. Znowu bystra główka obrzuciła mnie spojrzeniem, ale zaraz znikła. Prześliznąłem się do kąta i zastukałem w wiadro ze szczotką. Brązowy błysk strzelił ku drzwiom. Krzyknąłem na Olgę i natychmiast usłyszałem trzaśniecie wieka. Wszystko musiało się odbyć bardzo szybko i dlatego nic nie widziała. Nie wiedzieliśmy, czy łasiczka jest w środku. Zabraliśmy pojemnik do atelier i kiedy go otworzyłem, wyskoczyła gdzieś na pół metra w górę. Ale na szczęście pionowo, tak że bęcnęła z powrotem na dno. Piorunem wieko w dół, garść waty umoczonej w eterze do środka i po chwili trzymałem za skórę na szyi zwierzątko z tym brzuchem białym jak szeroki krawat. Położyliśmy ją w starym gołębniku i prędko przyszła do siebie. Zaraz zaczęła jeść mielony befsztyk, który jej ugniatałem trzonkiem pędzla i podawałem przez kratki. Musiała być wygłodzona, bo zjadła bez odpoczynku całego kotleta. Olga chciała ją zatrzymać i mało nie otworzyła drzwiczek, żeby ją pogłaskać. Ale jej powiedziałem, żeby dała spokój, bo potrzebuje wszystkich dziesięciu palców przy tym zgrzewaniu niemowlęcych majtek. Że takiego drapieżnika nie trzyma się w klatce, bo to dla niego męczarnia. Zaraz poszedłem do sąsiadów po szklany słój, w którym mógłbym ją wygodnie na rowerze wywieźć za miasto i wypuścić. Olga miała tymczasem mieć na nią oko. Kiedy wróciłem, była zrozpaczona. Poszła na chwilę po pocztę do skrzynki, a kiedy wróciła do atelier, łasiczka uciekła. Nie mogłem wprost uwierzyć. Odstępy między prętami kratki nie były większe niż centymetr i nigdzie nie były wygięte ani nie było żadnych włosków. Zaraz przeszukaliśmy całe atelier, ale nie znaleźliśmy ani śladu. Pomyślałem, że może wymknęła się przez jakąś szparkę w podłodze, może przez mysią dziurkę, ale odtąd za każdym razem, kiedy w atelier odsuwałem kawał kamienia, oczekiwałem, że ją tam znajdę zasuszoną i ściśniętą, i że przewróci się jak kawałek dykty. Kiedy po dwóch latach zdjęło się do pomalowania wielki kaloryfer i Olga mogła wreszcie sprzątnąć cały śmietnik, jaki się za nim w ciągu lat nagromadził – kawałki wapienia, jeszcze sprzed wojny, zardzewiały drut, bryłki gipsu, kawałeczek płótna z niezdarnie namalowanymi olejną farbą ptaszkami – w pewnej chwili podeszła do mnie uroczyście i dramatycznie z czymś rudobrązowym na obu dłoniach. Przestraszyłem się nie na żarty, bo pomyślałem, że wypadło jej tyle włosów. Ale to było wszystko, co pozostało z łasiczki. Trochę pergaminowatej skóry z futerkiem wyłażącym od dotknięcia. Niewarte nawet zachodu z pogrzebaniem. Razem z zardzewiałym drutem, w który się zaplątała, oraz innym śmieciem bez ceregieli poszła do kosza na śmieci. Następny był śliczny malutki przyjaciel domu, który dostał prawdziwy pogrzeb, gdy zginął w okropnym wypadku. Z kwiatami, łzami i w ogóle. Na rowerowym bagażniku w skrzynce po cygarach. Kiedy w Lasku Amsterdamskim wygrzebałem własnymi rękami dołek pod jesionem o rzadkiej koronie i wstawiłem tam skrzynkę, i Olga szlochając ułożyła na niej orchideę, kupioną za własne pieniądze (kosztowała pięć guldenów. Dziewczyna musiała na to przez pięć godzin zgrzewać te niemowlęce majtki), przyszło mi ją podtrzymywać, żeby nie osunęła się na ściółkę między pokrzywy. Palce mnie aż bolały, tak zagrzebywałem, ale nie przez tę milutką biało-czarną kaczusię, która zadeptana na śmierć leżała w skrzynce na cygara, tylko przez tę orchideę, która została pochowana żywcem. Na wakacje zawsze jeździliśmy na wyspę Ameland (sącząc małe buteleczki sherry już w wagonie restauracyjnym pociągu do Leeuwarden i półpijani przesiadając się na łódź w Holswerd), gdzie na campingu zaraz za wydmami wynajmowaliśmy domko-namiot, do wysokości ramion zmontowany z drewna pomalowanego na biało wapnem, a powyżej dokończony z płótna namiotowego, co dawało przedziwne oświetlenie. Herbaciane i ciepłe, gdy świeciło słońce, a gdy niebo było zachmurzone, wyglądało to jak lody miętowe od środka. Były tam kilometry plaży, gdzie nikt nie przychodził oprócz nas dwojga, gdzie cały dzień chodziliśmy nago i gdzie w płytkim dołku z wodą mogła mnie tą swoją śliczną dupą dosiąść i sobie pojeździć. Albo dać się wyruchać w słońcu na mieliźnie wśród morszczynu i sinych meduz o brzeżkach purpurowych jak u halki. Tam też zrobiłem jej to zdjęcie, gdzie leży na plecach w sypkim piasku, z kwiatuszkami dzikiej róży, które jej wetknąłem we włosy, i z piersiami sterczącymi prościutko w górę, o co ktoś się kiedyś zapytał: „Cyc-fotomontaż?" (Wtenczas na to nie odpowiedziałem, bo już dawno sobie ode mnie poszła, a te jej piersi, te wspaniałe twarde, a przecież miękkie cycusie, przez jej głupie niechlujne życie, jej pijatyki i nocne hulanki, też już całkiem sflaczały). l to tam na wydmach znalazła tę małą kaczuszkę norową. Z miejsca to się za nią pokraćkało, tak jak gdzieś czytałem, że tak robią, kiedy zgubią matkę. Pierwsza żywa istota, jaką wtedy napotkają, jest ich matką, czy to będzie piękna kobieta jak Olga, czy poławiacz muszel o krzywych włochatych nożyskach i paznokciach sczerniałych od wodorostów. Więc to napotkał ten śliczny puszysty oharek z czarno białym wzorkiem. Z miejscowej poczty w Nes natychmiast zadzwoniłem do biologa, który powiedział, że można je utrzymać przy życiu karmiąc kawałkami świeżej ryby i krewetkami. Ale że nocą potrzebują matczynego ciepła. I tu trudność, bo wprawdzie można je w nocy trzymać na piersi, ale wtedy człowiek wstaje zafajdany. Bo u matki całe stadko śpi pod nią z kuperkami na zewnątrz. Kiedy któreś ma do cztyknięcia kupkę, wydaje piśniecie i zanim zdąży się załatwić, matka unosi trochę skrzydła, żeby pióra nie musiały posłużyć jako papier toaletowy. Opowiedziałem to wszystko Oldze, która siedziała przy stole z ułożonymi w płotek rękami, między którymi tam i z powrotem biegało kaczątko. Powiedziała, że jest gotowa tyle z siebie dać. No i zasypiała co wieczór na plecach z tym maleństwem między piersiami. (Czasem, kiedy wcześniej się obudziłem i ją tak zobaczyłem, wyglądało to, jakby miała potrójne piersi. Dwie zwyczajne ze smakowicie różowego ludzkiego ciała i trzecią na zimę między nimi, pokrytą puszystym futerkiem). Przed pójściem spać okręcała kuperek szmatą i przeważnie to zdawało egzamin, ale czasem małe wygrzebywało się z tego i wtedy budziła się z piersiami jak wymię kozy, co leżała w błocie. Z tymi zabrudzonymi gołymi cycami leciała skoro świt przez drzemiące pola namiotowe do morza i spłukiwała je słoną wodą, podczas gdy ja na całego łapałem siatką języczki solek, fląderki i krewetki dla kaczątka. A kiedy przelatywało kilka dorosłych oharów, tak dostojnie i pewnie, mówiłem jej, że i nasza taka urośnie. Wtedy smutniała, bo wiedziała, że kiedyś będzie musiała puścić ją na swobodę. A małe zmierzało do tego wielkimi krokami, bo rosło tak szybko, że aby zabrać je po wakacjach do Amsterdamu, potrzebowaliśmy specjalnego pudełka. Dostało małych skrzydełek i wypiąwszy pierś potrafiło nimi śmiało trzepać, jakby już wypróbowywało skrzydła wolności, l wszędzie łaziło za Olgą. Nawet po ulicy, kiedy szła do piekarza, nie odstępowało jej, powodując zakłócenia w ruchu samochodów. l po atelier, gdzie pracowałem nad jej pomnikiem z kotem na rękach i gdy polewałem wodą glinę, taplało się w kałużach na posadzce, jakby z betonu mogły wypływać morskie szczecionogi. l tam się wydarzyła ta straszliwa rzecz. Kiedy się cofałem, żeby popatrzeć z pewnej odległości na statuę Olgi, nadepnąłem na to maleństwo. Usłyszałem chrupnięcie, jakby miało w środku małe drewniane okienko. W konwulsjach leżało u moich stóp, a Olga skuliła się ż krzykiem. Cały dzień siedziała przy ścianie z podkurczonymi nogami i martwym ptakiem w pudełku i popłakiwała. Czasem siadałem koło niej i obejmując ją ramieniem beczałem razem z nią. Ale była niepocieszona, l myślę, że to dlatego ta statua kobiety z kotem wyszła tak prawdziwie. Bo pozowała mi do niej taka smutna i miesiącami nie dawało jej to spokoju, l w przeciwieństwie do rzeźby tamtej kobiety z dzieckiem, którą wcześniej z nią zrobiłem i o której jeden z członków komisji powiedział, że wygląda tak, jakby bała się tego dziecka, o tej statui kobiety z kotem, kiedy sprzedawałem ją miastu Groningen, ktoś z komisji zakupów powiedział: „Ta kobieta tak trzyma tego kota, jakby tuliła w ramionach ukochane dziecko". Kiedy Olga ode mnie odeszła, gipsowy model tej rzeźby jeździł po wystawach plenerowych w całym kraju. A gdy raz znowu do mnie zaszła po drugim czy trzecim małżeństwie, powiedziała nie bez dumy: „Znowu widziałam samą siebie. Jak stałam z tym kotem. W Rotterdamie na Lijnbaan". Kiedy to zostało odlane w brązie, pewnego razu, już po sprzedaniu, wróciłem późno w nocy do domu i zobaczyłem ją nagle stojącą białym cieniem przed drzwiami do atelier. Tak się nastraszyłem, że musiało minąć sporo czasu, zanim zrozumiałem, że to odlewnik przywiózł z powrotem gipsowy model i ponieważ nie było nikogo w domu, postawił go pode drzwiami. Musiałem chwilę postać oparty o rzeźbę, zanim opadły wszystkie emocje i zebrałem siły, żeby wtaszczyć ją do środka i ustawić na miejscu, gdzie miała stać. Gdzie od tamtej pory zawsze stała. Aż po dziś dzień.