Выбрать главу

Wcięta jak osa

Co to się stało. Z nią, z Olgą. Co się zmieniło z biegiem lat. Czy może byłem ślepy na coś, co zawsze było. Nie zauważyłem, że ukochany rudzielec najpierw niepewnie i prawie niezauważalnie, ale później coraz usilniej chce się wyzwolić z mojego uścisku. W kółko się nad tym zastanawiałem wśród całej mojej tęsknoty i rozpaczy, kiedy dopiero co ode mnie odeszła. Bo to oczywiście nie była prawda, co czasem potem mówiłem, że gdybym sobie nie założył telefonu, nigdy by ode mnie nie odeszła. Wprawdzie coraz częściej wracając do domu zastawałem ją, jak rozmawiała przez telefon z matką. Szczególnie po śmierci ojca nie było w tym nic dziwnego, ale to, że skoro tylko wszedłem, to naraz nie miała nic więcej do powiedzenia i odkładała słuchawkę, wzbudziło we mnie na dłuższą metę podejrzliwość. l to, że zacząłem to potem po niej rozpoznawać. Jakiś taki nastrój niezadowolenia. Siadała z książką na kolanach, ale nie czytała. Kiedy ją zapytałem, o czym myśli, mówiła: „A tak, o niczym". l skwapliwie zabierała się do czytania. A kiedy trochę później spojrzałem znad roboty, siedziała tak samo jak przedtem. Przy jedzeniu wyłaziło nieraz szydło z worka. Któraś z przyjaciółek odwiedziła jej matkę swoim samochodzikiem, który dostała od męża na urodziny. l z entuzjazmem opowiadała o podróżach po całej Europie, które już odbyła. l te szafy sukienek, z których mogła brać-wybierać, kiedy po południu szła z przyjaciółkami na miasto. Mogłem sobie dokładnie wyobrazić, jak matka jej to przedstawiła. Ta wstrętna chytra suka. Tym słodziutkim głosikiem i pozornie bez żadnych ubocznych zamiarów. Bo dobrze wiedziała, że trucizna tak najskuteczniej działa. Na początku zbywałem takie historie żartem. Że ta cała Nancy po niespełna roku małżeństwa jest już blada i wygląda na niezaspokojoną, ma żylaki na zwiotczałych łydkach i zwis cyców trzeciego stopnia, bo maż jest impotentem z powodu choroby managerów. l że tamto blade cimcirymci z pewnością nie ma takiej pięknej sukienki, jak ta, którą ona uszyła z materiału, jaki dopiero co jej kupiłem. l że jej samej byłoby pewnie nieprzyjemnie, gdybym był wicedyrektorem fabryki margaryny, która swoimi podłymi produktami przysparza ludziom wysypki. Że się wtenczas jeździ po Europie i napycha szafy bolerami i etolami z farbowanego futra króliczego kosztem cudzego świerzbu. Że na materiał na jej sukienkę przynajmniej zapracowałem własnymi rękami, a nie orżnąłem dwustu osób personełu na wynagrodzeniach. A zapracowałem tak, że kiedy była w pracy, pewien białowłosy filigranowy wytrawny znawca sztuki zakupił u mnie rysunek. (Nie omieszkał oczywiście wytargować pięćdziesięciu guldenów upustu od ceny). Natychmiast skoczyłem na rower i pojechałem do Bijenkorfu, gdzie już od dawna widziałem ten materiał na wystawie. W różowe, czerwone, brązowe i ciemnożółte prążki. W atelier wyciąłem ze sklejki szablon jej sylwetki i tak umocowałem listwami, że mógł sam stać. Potem udrapowałem go obcisłe materiałem i do szyi przykleiłem kartkę papieru z napisem: MISS OSA, dlatego że często z całych sił i zapierając się kolanami o jej brzuch musiałem próbować zacisnąć jej pasek jeszcze o jedną dziurkę dalej. Kiedy przyszła z pracy, zaczerwieniła się z radości. Podniosła szablon, podeszła do lustra i postawiła przed sobą. Zupełnie ją pokrywał, schowała się sama za sobą. Było całkiem tak, jakby już miała włożoną sukienkę. l powiedziała zdziwiona: „Ależ ty wiesz, jaka ja jestem". Kiedy, wystawiając język i kłując się na całym ciele szpilkami, wreszcie ją uszyła i pierwszy raz ubrała, i stanęła przede mną z rękami odsuniętymi trochę od ciała, wtedy powiedziałem: "Olga, ty jesteś najpiękniejsza w całym kraju. Jesteś tak śliczna, jak wypolerowane jabłko". (Kiedy później, szukając tych przeklętych rzekotek, natknąłem się wśród rupieci na tę jej sylwetkę ze sklejki, zabrałem ją do lustra i ustawiłem koło siebie. Położyłem dłonie na jej biodrach i spojrzałem na nasze odbicie. Znowu poczułem i zobaczyłem tamten materiał i spróbowałem sobie ją wyobrazić, jaka była wtedy. Ale wciąż widziałem ją taką, jaką się stała, i kiedy otrząsnąłem z siebie tamten obraz, zostałem sam z tym zarysem. Szablon, cień jej osoby. Projekt naszego szczęścia, który trzeba było umieć odczytać, bo inaczej był tylko kawałkiem brązowej dykty). Ale to nie tylko tamte jadowite telefony jej mamusi na dłuższą metę ją ode mnie odstręczyły. Nasiona chwastu, który miał zagłuszyć całe jej życie, zostały wysiane dużo wcześniej, l wierzę, że najbardziej zgubne było dla Olgi to, jak widziała swojego ojca, jak go raczej musiała widzieć. Bo jej matka nie zostawiła z niego nic więcej oprócz grubego, workowatego, łasego na słodycze chłopczyka, który, kiedy ona nadchodziła korytarzem z wazą zupy, musiał tam prędziutko zajrzeć i ruszał przed nią w ciężkich łobuzerskich podskokach, skandując dyszkantem: Zupa – z trupa, zupa – z trupa, zupa – z trupa. Wśród niewierności i poniżenia nic innego nie mógł robić, jak zgrywać się na clowna. Kiedyś słyszała, jak przygnębiony zapadł się w sofę mówiąc do jednego z wujków: „Za każdym razem udaję po prostu, że ją pierwszy raz widzę na oczy. Tak jakby o, przyszła z wizytą jakaś miła pani, której nigdy w życiu nie widziałem. Wtenczas nie muszę pytać, gdzie się podziewała. Bo to mnie wówczas nie obchodzi", l pamiętała też, jak na przyjęciu z okazji jej dziesiątych urodzin jeden z tych niby wujów z obleśnym śmiechem powiedział do kogoś na korytarzu: „Ale, proszę pana, ta kobitka ma coś w tych swych rękach. Wszyscy to w końcu doskonale wiemy". Jak tylko u mnie zamieszkała, spała zawsze z kolanami podkulonymi aż do piersi i z kciukiem wetkniętym aż po dłoń w usta. W czasie snu spychała mnie swoim ślicznym tyłeczkiem na wąski pasek ziemi niczyjej, na którym mogłem się utrzymać tylko wtedy, gdy koce były dość mocno wetknięte pod materac. Na początku próbowałem to zmienić, pozostając po kochaniu w najlepsze między jej udami. Zupełnie przy sobie i w sobie tak zasypialiśmy. Ale w środku nocy budziła mnie nieskładna, powolna, ale nieustępliwa przepychanka łokciami. Zaraz potem rękami i nogami odpychała mnie od siebie pokwękując jak marudząca płaksa, która nie może postawić na swoim. Można było pchać, bić albo krzyczeć, nic nie pomagało. Spała jak kłoda. Dopiero kiedy łóżko było w trzech czwartych zajęte przez nią i leżała wypięta z tyłkiem na moim brzuchu, wtedy się uspokajała i zaczynała zgodliwie pochrapywać z kciukiem w ustach. Olga ze wszystkim, co w niej było zwariowanego, dokuczliwego, miłego i nieposkromionego. Ależ ja po wariacku nie przestawałem jej kochać! Mam teraz przed oczami nas dwoje, jak w otwartych drzwiach czekaliśmy na deszcz w taki duszny do utraty tchu dzień sierpniowy, kiedy muchy wykończone kleiły się człowiekowi do skóry, jak do lepu. l wtem się zaczęło. Wielkie krople, które w ciągu paru sekund zmoczyły całą ulicę. Tylko drzewa stały jeszcze w środku szarych okręgów, jakby otrząsnęły z siebie wszystek kurz. Potem nagle przegnały groźnie po niebie sinoszare strzępy i za chwilę, wraz z odgłosem grzmotu, jak przy uderzeniu deskami o deski, oberwała się chmura. Ona zrzuciła z nóg buty i z rozstawionymi rękami jęła brnąć w tym potopie. Aż przemokła tak, że przez sukienkę widać było jej skórę. Wtedy weszła do domu, rozebrała się i włożyła swoje bikini. Tak położyła się w rynsztoku między zaparkowanymi samochodami w burym strumieniu deszczówki trzydziestocentymetrowej głębokości, bulgocącym od bąbelków powietrza, i wystawiła się na biczowanie tych smagających strumieni. (Ale nie wołała przy tym bez ustanku, tak jak pod prysznicem, kiedy puszczała zimną wodę, żeby mieć jędrne piersi: „Ohyda, ohyda, ohyda!"). Nalałem dwa kieliszki wina – pewnie znowu miałem jakieś zamówienie – postawiłem je na tacy, wyniosłem to na dwór i usiadłem na skraju podestu koło niej z nogami w tej wodzie. Zanim deszez rozwodnił wino, wypiliśmy je i odstawiliśmy kieliszki na tacę, która dryfowała trochę po powierzchni, zanim nie zatopił jej deszcz, lejący wciąż z nieba jak z cebra. Myślała, że kierowcy mijają ją tak powoli, żeby jej nie ochlapać. Kochana. A gdy deszcz się skończył i w atelier zwlokłem z trudem mokre, krępujące ubranie, ona powiedziała: „No to teraz masz mnie z całej siły i miarowo wypierdolić". Kiedy na dworze ulewa z gulgotaniem spływała do studzienek, wyżywałem się na jej mokrym ciele jak dzika bestia. l tak w środku letniego dnia padliśmy mokrzy od potu i deszczu na siebie, i, jeszcze w sobie, zasnęliśmy. (Poprosiła mnie o to kiedyś jeszcze raz. Poszliśmy na Widziane z mostu i za najpiękniejszą uznała tę scenę tuż przed przerwą, kiedy Marco tryumfalnie i z pogróżką wobec Eddiego podnosi za jedną nogę krzesło. Kiedy wróciliśmy do domu, zapytała, czy też bym tak potrafił. Spróbowałem, ale w połowie musiałem przerwać, tak jak Eddie. Potajemnie ćwiczyłem rano przy gimnastyce. Wreszcie się udało. Przy śniadaniu powiedziałem: „Olga, zobacz!" l schwyciłem nogę krzesła przy ziemi, i postawiłem je na stole nad jej talerzem. Popatrzyła na mnie z podziwem, jakbym był czymś niewydarzonym, jakąś atletyczną małpą lub czymś w tym rodzaju, i dostałem owację przy otwartej kurtynie. Odsunęła krzesło, wstała, zawinęła swoją piękną nocną koszulę aż powyżej piersi i położyła się na łóżku: „No to teraz masz mnie z całej siły i miarowo wypierdolić". Co też zrobiłem). Pewnego razu spacerowaliśmy gdzieś w lesie i znaleźliśmy martwego królika, który całkiem rozbabrany był przez jakąś wronę albo srokę. Nachyliła się nad nim i nagle wrzasnęła, nie dając mi pogrzebać tam patykiem. Kiedy poszliśmy dalej, powiedziała, że się przestraszyła, bo z jego łba zwisała nitka czegoś czerwonego, dokładnie taka sama, jaką kiedyś w ubikacji zauważyła w swojej kupie. Strasznie się przeraziła, bo myślała, że ma raka. Że po prostu ze środka puszcza jej mięso. Skręconym kawałkiem papieru toaletowego zaczęła dłubać w swoim gównie i wreszcie dopatrzyła się, że to włókienko rostbefu. Ale strach pozostał. Za pierwszym razem, kiedy do mnie zaszła po naszym rozstaniu, powiedziała: „Chyba mam jakieś straszne kompleksy. Tylko nie wiem, na jakim punkcie. Dlatego je wypieram. Żeby się ich pozbyć". Parę dni przed ostatnim Bożym Narodzeniem, jakie wspólnie świętowaliśmy, kupiłem na powitanie Nowego Roku paczkę ogni sztucznych. „Słoneczka", „świece rzymskie", „świetlne strzały" i „piszczące kuchty". Zajrzała do pudełka i zaczęła nagle beczeć. Że znowu minął rok, bo uważała, że się starzeje. l nie chciała do tego przykładać ręki, do tego hałasu, od którego robi się chora. Dlatego któregoś dnia pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem pojechaliśmy na rowerach z pudełkiem fajerwerków na moim bagażniku poprzez śnieg do lasu. l tam w biały dzień wystrzelałem całe to cholerstwo. Stała w pewnej odległości i zmarznięta przyglądała się, jak „piszczące kuchty" z ogonem dymu i iskier gwiżdżąc dogorywały w śniegu. W żaden sposób nie mogłem jej namówić, żeby sama odpaliła jedno słoneczko, które przytwierdziłem do pnia. W sylwestra poszliśmy spać o jedenastej, a kiedy o północy na dworze wybuchło szaleństwo fajerwerków, ona niespokojnie się koło mnie wierciła, mówiąc przez sen. l tak rozpoczął się dla nas Nowy Rok. Rok, w którym miałem ją na zawsze stracić. Olgę, wciętą w pasie.