czenie powództwa rozwodowego na podstawie popełnionej przez nią zdrady małżeńskiej, które zostanie złożone na ręce Pana Prezesa Sądu Rejonowego w Amsterdamie przez jej małżonka. Oświadcza, iż zna treść wymienionego wniosku, i nie zamierza się sprzeciwiać uczynionej tam prośbie, i że ponadto z góry rezygnuje z wzywania jej do stawienia się na posiedzenie pojednawcze. Wszystko zaczęło się od Targów Gospodarstwa Domowego w hali RAI. Nawet chcieli, żebym zrobił Hermesa naturalnej wielkości na ich stoisko. Za darmo. Dlatego to nie przeszło. Jej matka przyjechała w tym celu do mojego atelier z nowym kierownikiem – trzecim od czasu śmierci jej ojca – krzywonogim owłosionym kawałem pawiana ze złomowiska, który podobny był do jednego z tych głupkowatych Stoogesów. (Najokropniejszego). Stale kłapał tą swoją wielką jadaczką, ale ni w ząb nie mogłem go zrozumieć. Dosłownie jakby wydobywał tylko z siebie uach… uach… uach… i wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby przy tym jeszcze bębnił pięściami po piersi. No i ona musiała wszystko po nim powtarzać. Że przecież mogę od ręki wykonać taką rzeźbę. Że zapłaciliby oczywiście za gips, pozłotę, i pokryli inne koszty. Wtenczas ten kostur znowu zaczął swoje uachanie. Potem znowu ona, z tym swoim cierpliwym uśmieszkiem, to samo w ludzkim języku. Żebym w żadnym razie nie zapomniał o lasce i skrzydełkach u kostek. l bardzo ważna rzecz, żeby był naturalnej wielkości. To by ich oczywiście bardzo urządzało. Wtenczas ich stoisko z takim lśniącym pozłacanym cackiem zdominowałoby całą wystawę. Kiedy powiedziałem, że u starożytnych Greków Hermes był nie tylko bogiem handlu, ale i złodziei, naraz ryknął śmiechem, rozciągając wargi, ściśle kryjące końskie zębiska w tej przepastnej paszczęce. Tańczył przy tym cały w swoim krześle wymachując rękami. Później zorientowałem się, że to był całkiem dziecinny gość bez żadnego polotu, l bynajmniej nie nieszkodliwy, bo działał już w różnych przedsiębiorstwach, które zbankrutowały, a jego szczytowym dokonaniem było przemienienie pewnej obory na peryferiach Holandii Północnej w coś w rodzaju wschodniego wiszącego ogrodu restauracyjnego pełnego rozwrzeszczanych papug i z garścią egzotycznych puszczalskich koloru mokki w charakterze kelnerek, takich żołnierskich zabawek pozostałych po wojnie kolonialnej. To też okazało się niewypałem, bo chłopstwo żarło jedne befsztyki z grochem strąkowym. Ale i z tego pozłacanego Hermesa naturalnej wielkości wyszły mu nici. (Myślę, że ta moja odmowa wiązała się bardziej z tym, jak widziałem tego szkaradnego typa, co do którego podejrzewałem, że ona z nim żyje, co później okazało się prawdą, niż z tym, że uważałem za niesłychane zrobić coś za darmo. Bo dla ojca Olgi byłem gotów postawić na każdym rogu ich stoiska jednego Hermesa, choćby tylko za to, że kiedyś, szydząc z tych niemieckich noży, które ciągle jeszcze rozdawali jako prezenty dla stałych odbiorców, powiedział: „Moglibyśmy ten nasz zakład przechrzcić z Hermesa na Herr Messer"). No i dobrze, spłynęli żegnając mnie ozięble. Ona z tym swoim pawianem, który szedł za nią z rękami zwisającymi prawie do kolan i kciukami wystawionymi na zewnątrz, układ, który w akademii nauczyli nas nazywać Pozą Anatomiczną, ale który nadawał mu wygląd faceta mogącego w każdej chwili warknąć i kogoś dorwać tymi łapskami. W dniu otwarcia wystawy jej matka zadzwoniła do mnie z miodem w gębie. Czy może na chwilę prosić do telefonu córkę. Kiedy Olga odłożyła słuchawkę, miała wypieki podniecenia na twarzy. (Potem sobie pomyślałem, że ta zjechana raszpla, nazywająca siebie jej matką, może już wtedy rozmawiała z nią o zaaranżowanym spotkaniu z ich najlepszym kontrahentem). Matka zaprosiła ją, żeby przyszła na drinka z okazji otwarcia ich stoiska, gdzie będzie trochę ludzi z firmy. Natychmiast zaczęła wkładać swoją piękną sukienkę w prążki, a ja zostałem przy swojej rzeźbie z rękami w glinie, że nawet nie mogłem jej objąć, gdy wychodziła. Koło czwartej zadzwoniła. W głosie było słychać takie samo podniecenie, jakie przy poprzednim telefonie było po niej widać. Wtedy jeszcze sądziłem, że to od alkoholu. Szli w jedno miejsce coś zjeść. Czy mam ochotę się przyłączyć. Co to za „oni" szli, mogę się zaraz przekonać. l tak znalazłem/n się w restauracji indonezyjskiej, za długim stołem wśród mnóstwa ludzi, których nie znałem, ale gdzie Olga czuła się już najwidoczniej zupełnie jak w domu. Przynajmniej z lubością przykładała się do tego powierzchownego pierniczenia. Czasem aż się obejrzałem w jej stronę, czy to rzeczywiście ona koło mnie siedzi, tak mi się robiło dziwno. A cały czas uprzejmi indonezyjscy kelnerzy w batikowych chustach na głowie pochylali się między nami ku stołowi i bezgłośnie stawiali miski i miseczki koło talerzy. Pawian podniósł kieliszek, wydukał parę zdań swoim uach-uach. Przedwcześnie rozległy się brawa i skwaszony opróżnił duszkiem kieliszek i go odstawił. Natychmiast buchnął piekielny koncert noży i widelców. Nie padło już ani jedno słówko. Każdy chapał i się napychał. Kiedy spojrzałem ponad stołem, wzrokiem trafiłem prosto na gębę tego pawiana, który tak nieapetycznie ściągał z patyczka kęsy satehu tą swoją wielką paszczą, że podobny był do gada, który musi potrzymać chwilę w pysku zbyt wielki łup, żeby złapać oddech. A zestaw ryżowy tak skotłował na swoim talerzu, że wyglądało to jak nieforemna kupa małpich wymiocin. Spojrzałem po stole i wtem nagle uderzyło mnie, że ten wysoki wiotki dryblas, co siedział koło jej matki, bo był ich najlepszym kontrahentem, uśmiechając się, jakby żuł gumę, najzwyczajniej w świecie flirtuje ponad wyprzątniętymi do połowy talerzami, miseczkami i kieliszkami z moją Olgą. A ona mu odpowiada. Kurwa mać! Czułem to. Widać było po nim. Miałem takie uczucie, jakby się pod stołem oplatali nogami. Ręce zaczęły mi drżeć i nie mogłem już przełknąć ani kęsa. Czułem, jak wzbiera we mnie ochota, żeby jednym szarpnięciem za obrus rozpieprzyć całe to piękne przyjęcie. Zdaje się, że Olga poczuła, jak się we mnie aż coś gotuje. Nic nie mówiąc i nawet nie śmiać spojrzeć na mnie, wstała i wyszła do toalety. Za chwilę on poszedł za nią. Wiedziałem, że zaczeka na nią w tym ciemnym korytarzyku za szatnią. Że ją tam na chwilę capnie. Zobaczyłem, jak te jego brudne zapocone dłonie ściskają materiał jej sukienki. Nie wiedziałem, co mam robić, Trudno było doskoczyć mu do gardła tylko dlatego, że poszedł do ubikacji. Wrogie nastawienie, jakie wyczułem u stołu, zmieniło się w poszeptywania i prześmieszki. Odczułem nagle wspólnictwo wszystkich obecnych. Miałem ochotę na cały głos, zaśpiewać Marsza Radetzky'ego, tak jak to zawsze robił jej ojciec: Dupa cyc, dupa cyc, dupa cyc, cyc, cyc, cyc. Albo puścić w obieg tamto jego zdjęcie, jakie mu ta podła krowa kazała zrobić, kiedy już nie żył i leżał na marach. l powiedzieć przy tym: „Ładne zdjęcie. Leży z taką godnością. Szkoda tylko, że się poruszył". Ale tylko siedziałem zesztywniały, z zaciśniętymi pięściami koło talerza. Tak zobaczyłem ich wracających między stolikami, a kiedy ją przepuszczał przodem koło palmy, dotknął jej przelotnie z tyłu, jakby już była jego. Podły uśmieszek nie schodził z jego gęby. Podszedł z nią, wysunął jej krzesło, zrobił elegancki gest i podsunął znów krzesło, kiedy siadała. Wiedziałem, że pewnie pożądliwie spojrzał, jak jej dupa opadła na siedzenie. A przy stole puszczają oko, cichcem się śmieją, a mały łysy księgowy, który i tak już wyglądał w tym fraku jak ubrany karaluch i który od dawna powtarzał jej matce, że dziewczyna ze świata interesu nie jest na właściwym miejscu w tym ubogim światku artystycznym, teraz nawet zakaszlał znacząco, żeby dać poznać, że i on ze swoim liczydłowym móżdżkiem wszystko na wylot zrozumiał. Krew jakby całkiem ze mnie odeszła. W głowie miałem lodowate zimno i pięściami musiałem dusić skurcz w żołądku. Naraz w oczach tego pawiana naprzeciw mnie zobaczyłem, co się stanie, zanim sam się zdążyłem zorientować. Jego szczeciniaste brwi skoczyły w górę i przesunęły pomarszczoną miękką skórę na czole do przetłuszczonej czupryny. Wtedy ze mnie chlusnęło. Widziałem bryzgi na talerzach i ściankach kieliszków, l na ubraniach, ludzi naprzeciw mnie. Tamten goryl dostał nawet parę chlapnięć wielkości monety na gębę. Parę kobiet zapiszczało, a każdy odłożył sztućce i przestał żreć, bo za zębami poczuł jedzenie jak wymiociny. Nadbiegli wybatikowani kelnerzy, którzy też nie bardzo wiedzieli, co z tym fantem zrobić. Na dokładkę puściłam z ust falę bryi koloru zupy pomidorowej, która chlapnęła na obrus plakatem wielkości supernaleśnika. Z wyraźnym rozpoznawalnym łajnowatym zlepkiem kawałków mięsa, strączków katjangu i strawionych w połowie przez soki żołądkowe resztek pieczonego śledzia z południowej przekąski. Kwaśny zapach rozszedł się po restauracji. Wszędzie przy stolikach przerywano jedzenie i z obrzydzeniem patrzono na plamę. Łzy napłynęły mi do oczu z powodu okropnego niesmaku w głębi nosa. Ktoś szarpnął za moje krzesło i kierownik firmy zapytał z odwróconą na bok twarzą, czy nie byłaby pora, abym udał się do toalety. Nie ocierając ust serwetką wstałem i poszedłem między stołami do ubikacji. Wiedziałem, że obracają się w ślad za mną głowy. Słyszałem ich szepty. Ale nic nie widziałem. Kiedy znikłem z ich oczu, w korytarzyku do toalety, nogi ml się zaczęły plątać. Musiałem się przytrzymywać ściany, bo kolana uginały się pode mną. W toalecie podszedłem do jednej z umywalek i oparty na wyprostowanych rękach spojrzałem w lustro. Przeraziłem się swoim widokiem. Twarz miałem przezroczyście białą i oczodoły jak u Bustera Keatona. Z kąta ust biegł upaćkany ślad ku brodzie. Przyjrzałem się sobie. Myślałem, że umrę z powagi. Wtem poczułem wypychaną nową falę. Nie nachyliłem głowy do umywalki, tylko puściłem to prosto w lustro. Nie czekałem, aż moja twarz znowu stanie się widoczna spod spływającej bryi. Nabrałem łyk wody i wypłukałem kwaśne grudki z ust. Potem poszedłem do kąta, urwałem odcinek ręcznika i wytarłem twarz i ubranie. Wtem wszedł pawian. Nie zauważył mnie. Podszedł prosto do umywalki, przed którą dopiero co stałem. l wtedy po raz pierwszy mogłem zrozumieć, co powiedział. Na cały głos bluznął: „Kurwa mać" i poszedł do drugiej umywalki. Po chwili przydreptał mały łysawy księgowy w upstrzonym fraku. Zza pleców słyszałem, jak mówi do pawiana: „Tu też jeszcze coś jest. Okropność!" Wyszedłem i w korytarzyku prawie wpadłem na Olgę, która wyprzedziła matkę. Nie spojrzała na mnie i chciała sobie pójść do damskiej toalety. Moja pięść nagle uderzyła. Prosto w jej oko. Uchyliła się do tyłu i oparta o ścianę stała z pochyloną głową, Jakby nie chciała wybuchem szału tuszować faktu, że sama jest wszystkiemu winna. Ale jej matka zaczęła wymachiwać wokół siebie torebką i rwała się, żeby mnie powstrzymać. Odepchnąłem ją ręką na bok i nagle moja dłoń zapadła się w tamto nic pod usztywnionym materiałem, gdzie była ta wyjęta pierś. To już było nie na moje nerwy. Ruszyłem przez salę restauracyjną do wyjścia. Usłyszałem pisk jej głosu ponad innymi: „Cham!" l przez jedno mgnienie widziałem, jak pozostali goście stali każdy za swoim krzesłem, podczas gdy batikowe głowy potulnie sprzątały ze stołu. Pobiegłem przez hol na dwór, ale nagle przystanąłem i z opanowaniem wsiadłem do taksówki, która dostarczyła do restauracji jakąś indonezyjską parę. W domu otępiały z bólu zwaliłem się na łóżko, nawet nie wiedząc, czy spałem, czy leżałem półprzytomny, kiedy zadzwoniła do mnie w środku nocy. Powiedziała, że to chyba dla mnie oczywiste, że nigdy nie wróci do domu. Że potwornie wygląda z tym podbitym okiem i że to już drugi raz w ciągu paru miesięcy. (Tak rzeczywiście było. Kiedyśmy raz wracali z przyjęcia przez Oude Zijds Achterburgwal, zaczęła mi się po pijanemu wieszać na szyi jakiemuś sutenerowi, który w lot pojął, co to by dla niego była za gratka. Z trudem udało mi się ją od niego odciągnąć. A ponieważ ten tchórz nie kwapił się do bicia, ona oberwała ode mnie w oko. Ale nie tak mocno, jak za drugim razem). To mnie zmroziło. Powiedziałem, że może spokojnie zostać dalej w tym hotelu, skąd dzwoni, i spać sobie z tym gnojem. Źe nie musi używać swojego oka jako usprawiedliwienia. l że życzę jej dużo szczęścia z tym żonatym facetem, bo niech wie, że widziałem rowek na palcu tamtego oszusta w miejscu, gdzie nosi obrączkę. Że niech sobie rano pomaca kieszenie jego marynarki, to ją na pewno wyczuje. Trafiłem w dziesiątkę. Rzuciła natychmiast słuchawkę. A wtedy moja wściekłość i głębokie poczucie krzywdy wyładowały się w samoagresji. Jeden po drugim łapałem jej portrety i szkice i tłukłem w drobny mak o podłogę. Skorupy gipsu strzelały w okna i sufit. Rysunki z nią zrywałem ze ścian i darłem, i jeszcze na dodatek deptałem, l jak tylko zobaczyłem gdzieś kawałek gipsu, w którym można było rozpoznać coś z niej, jeszcze raz brałem i waliłem pod nogi o ziemię, aż się rozprysł. Kiedy wszystko było zniszczone, obejrzałem zdyszany i śmiertelnie zmęczony rumowisko. Naraz poczułem się całkiem spokojny. Jakbym wszystko zostawił za sobą. Albo jakbym zrobił się pusty w środku. Wtem natknąłem się wzrokiem na kota, który wlazł pod krzesło w kącie i patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami pełnymi strachu. Zabrałem go stamtąd, położyłem się na łóżku i posadziłem go sobie na piersi. Tak zasnąłem.