Centrala czarownic
Przez pierwsze tygodnie potem, które spędziłem w łóżku, w fantazjach puściłem swoją mściwość na żywioł. Łomami po łbach, żeby mózg rozpryskiwał się dookoła jak smarki z nosa, z ciężkiego pistoletu pneumatycznego w skroń, do popsutego samochodu, który pójdzie na dno kanału Ren-Amsterdam, gdy oni w rozpaczy będą walić pięściami w szyby, a statki kilwaterem zatrą ślady zbrodni. Wlokłem ich martwe ciała po plaży, żeby je porzucić tam, gdzie nikt ich nie znajdzie. Pozwalałem, żeby na nie strzeżonym przejeździe pociąg rozjechał ich na marmoladę. Linczowałem ich. Łamałem kołem, torturowałem w podziemiach. Zwyczajnie wdeptywałem w ziemię, póki nie zostało po nich nie więcej oprócz głębokich odcisków moich zelówek. Jedyne, co po tych demonicznych snach na jawie stawało się dla mnie jasne, było to, że nieodwołalnie ją straciłem. Że przegrałem. Że co najwyżej mogę się jeszcze wybrandzlować przy jej zdjęciach, kiedy ta mieszanka uczuć zemsty, nienawiści i gniewu ustąpi potwornej, wykańczającej tęsknocie do niej. Po czym wraz z ostatnim zdyszanym krzykiem ten domek z kart zawali się i zostawi mnie samego z sobą i z zaplamioną pościelą. Kiedy wreszcie nie mogłem już tego wytrzymać i wyrwałem się z tej śmierdzącej nory, wpakowałem najpierw do śmieci kocie balaski, szczerby gipsu, cuchnący wazon z kwiatami, które już dawno osypały się na stół, cebulę z prawie półmetrowym szczypiorem, który wybujał na blacie przy zlewie, i uschłe kwiatki doniczkowe, po czym pojechałem do Rotterdamu. Zdobyłem jego tamtejszy adres i nawet nie sądzę, żebym tam jechał po to, żeby się bić albo rozmawiać. Chciałem tylko zobaczyć dom, gdzie mieszkał. Zajrzeć do środka. Spróbować odkryć, cóż to było. Cóż ją pchnęło do tego mężczyzny. Może, aby pochwycić okiem jedno mgnienie ich szczęścia. W kawiarni w pobliżu poczekałem, aż się zmierzchło. Potem poszedłem na ich ulicę, odszukałem numer i spojrzałem, czy jego nazwisko widnieje na drzwiach. Z odwróconą twarzą przeszedłem obok oświetlonego okna, przekroczyłem jezdnię, zawróciłem i z drugiego chodnika popatrzyłem do środka. Najpierw pomyślałem, że pomyliłem domy, kiedy zobaczyłem kobietę z dzieckiem przy stole. Przeszedłem przez jezdnię i stanąłem tuż przed oknem. Była to kobieta po trzydziestce. Wyglądała na zaharowaną. Naraz przerażenie. Chłopczyk, który siedział obok niej, był kaleką. Coś w rodzaju mongolizmu i gesty wyuczone w ośrodku rehabilitacyjnym. Czułem, jaki się ze mnie robi nędznik. Nie byłem w stanie czekać na tramwaj. Zatrzymałem taksówkę, i kazałem się zawieźć na stację i najprędzej, jak tylko mogłem, dałem nura do pociągu, bo miałem takie wrażenie, jakby cała ta smutna scena przesuwała się razem ze mną. Jakiś czas potem, między jednym moim ekscesem erotycznym a drugim (już sam nie wiem, co robię z tego żalu) – Bellą siaką, która zanim się oddała, musiała mieć pizdeczkę wylizaną z łasuchowatym mlaskaniem, a Ireną owaką, która chciała najpierw ugryźć mnie w jaja, zanim mogłem ją przyszpilić – zadzwoniłem z walącym sercem do Olgi. Odebrała jej matka, która powiedziała, że nie pojmuje, skąd ja czerpię tyle bezwstydu, żeby telefonować po wszystkim, co wyrządziłem jej córce. Powiedziałem, że jej córka jest wciąż moją żoną i jeśli ma to się skończyć, to wciąż jeszcze to i owo trzeba załatwić przed ewentualnym rozwodem. Wtenczas dała mi Olgę. Jej głos brzmiał głucho. Spytałem ostrożnie, jak się miewa. Powiedziała, że wciąż jeszcze prawie nie może patrzeć na to oko. Powiedziałem, że sobie na to zasłużyła. Długo nic nie odpowiadała i bałem się, że rzuci słuchawkę. Ale zapytała, po co właściwie dzwonię. Że przecież wszystko między nami skończone. Powiedziałem, że to przecież byłoby niepoważne po tylu latach. Że tak przecież nie można. Że w każdym razie chciałbym z nią jeszcze porozmawiać. Że mam do tego prawo, że nie może mi tego odmówić. Po mnóstwie bezsensownej gadaniny raz po tej, raz po tamtej stronie i wzajemnych wyrzutach, zgodziła się na to. l tak w tamten spaskudzony deszczowy dzień w maju znalazłem się w pociągu do Alkmaaru przez to całe mokre zielone draństwo. Obmyśliłem, że najlepiej byłoby ją stamtąd zabrać albo udusić. l rzeczywiście wyglądałem jak dusiciel, kiedy pokazałem się na ich ulicy. Złachmaniony od deszczu i z włosami w strąkach przez całe czoło aż do brwi. Zanim skręciłem za róg, wypaliłem jeszcze w jednej bramie papierosa, żeby mojej głowie zdążył wrócić uroczy łobuzerski wygląd. Bo współczucie to najgorszy wróg miłości. Stały w oknie. Olga i jej matka. Już ona dała swojej córce szkołę przed ta rozmową, suka jedna. Widziałem to po niej. l naraz też zauważyłem, że patrzą na mnie w identyczny sposób. Jakbym był łupem. Po podbiciu oka nie było już śladu. Gdy tak spojrzałem w górę, próbując wykroić jakiś uśmiech wokół mojego mokrego, zapalanego papierosa, pomyślałem sobie: „Centrala czarownic" (To pochodziło od ojca Olgi. Kiedy, po raz pierwszy pokazywał jej Amsterdam i przechodzili koło wieżowca, nad którym wisiał gęsty ciemny dym, unoszący się z komina centralnego ogrzewania, powiedział, że to właśnie jest centrala czarownic. Tak jak on też powiedział, że sparaliżowanego człowieka ze sklepu z cygarami żona więzi w pudle pod ladą). Kiedy siedziałem już naprzeciw niej w pokoju – jej matka nie pokazała się, ale czułem, że gdzieś się zaczaiła i nastawiła swoje wężowe uszy słuchając, żeby móc przy najmniejszym podejrzeniu wpaść do środka – nie bardzo wiedzieliśmy, co powiedzieć. Miała na sobie rzeczy, które można było kupić byle gdzie w sklepie i w których jej nie było dobrze. Wisiały na niej jak na wieszaku. Byłem ciekaw, gdzie się podziała jej sukienka w prążki. Może ją ze wstydu cisnęła do śmieci. Ponieważ nie czuła się w niej tak jak lśniące jabłko. Zresztą pewnie też już źle na niej leżała. Schudła i to jej powiedziałem. Prawie tak niezręcznie jak pierwszy komplement. Powiedziała: „Krokodyl mięso zje, a nad kościami płacze" i na tym na razie poprzestaliśmy. Wstałem, podszedłem do okna i popatrzyłem na kwitnące anturia na parapecie, które jej ojciec zawsze nazywał: „Kutas na półmisku", l popatrzyłem na bramę naprzeciwko, w której stałem przed laty, żeby na mgnienie ją zobaczyć. l pomyślałem o tym, że teraz po tylu latach tak samo szaleję na jej punkcie i że zawsze tak już zostanie. Że nigdy mi to nie przejdzie. Zacisnąłem pięści, bo wszystko było popsute i zmarnowane. l tak odwrócony do niej plecami, drżącym głosem zacząłem swoje wyrzuty. Czasem wtrącała coś krzykiem. Twardym i zjadliwym głosem, jakiego nigdy u niej nie słyszałem. l zrobiła się z tego regularna kłótnia, której w końcu miałem dosyć, bo niszczyła ostatnią szansę na to, że miedzy nami znów będzie dobrze. Odwróciłem się i podszedłem do niej. Cofnęła się ze strachem i widziałem po jej twarzy, że chciała zawołać: „Mamo" albo „Mamusiu". W parę kroków byłem przy niej i złapałem ją za barki, l już bała się zawołać, tylko patrzyła przestraszona na drzwi. Poczułem się strasznie podle i łzy nabiegły mi do oczu, bo jedno jej oko miało jeszcze żółtą obwódkę, a ona była taka zalękniona. Jak przerażone zwierzę, które pojmuje, że już nie może uciec. Odchyliła się do tyłu tak daleko, że uderzyła głową o drzwi szafy. Kiedy chciałem ją pocałować, zaczęła nagle histerycznie szeptać: „Żebyś wiedział, że te usta już innego całowały. Te usta całował już ktoś inny". Kiedy wziąłem jej wargi w swoje, były wiotkie i miękkie, i także jej ciało było bezwładne. Jakby mogła osunąć się na podłogę, gdybym ją puścił. Ale zęby trzymała mocno zaciśnięte. Nie mogłem dobrać się do jej języka. Wtem za drzwiami zachrząkała parę razy jej matka. „Nie trzeba herbaty?" zapytała swoim fałszywym tonem. Trzeba. l tak siedzieliśmy znowu rozmawiając godzina po godzinie. O tym wszystkim, o czym się nie rozmawia. Bo jeśli się o tym rozmawia, to już jest nieodwołalnie źle. To już jest za późno. To i rozmowa już nie ma wtedy sensu. l po godzinach, kiedy już od tego pieprzenia gęba mi zesztywniała i czułem, jak język tkwi tam suchy i nierzeczywisty, jej matka wtoczyła barek z kanapkami, sama się nie pokazując. l pożuwałem tak półgębkiem, bo się brzydziłem tych kanapek, zrobionych przez tamtą ropuchę. Potem rozmawialiśmy dalej. A właściwie ja wciąż mówiłem. A kiedy doszedłem do matki, że to ona jest wszystkiemu winna, że to ona namieszała jej w głowie, bo widziała korzyść dla przedsiębiorstwa w jej małżeństwie z tamtym, wtedy szeptałem i wskazywałem jak zaklinacz na drzwi, jakby tam znajdowało się całe zagrażające nam zło. Czasem oponowała, blada i zawzięta. Ale przeważnie słuchała i potrząsała głową, jeśli z czymś się nie zgadzała. l parę razy uderzyłem poniżej pasa, mówiąc o jej ojcu. Że tak bardzo mnie lubił i że ta cała kwestia pieniężna ani krzty go nie obchodziła, bo widział, że jest szczęśliwa. l że by się w grobie obrócił. Powiedziało mi się to, zanim sobie uzmysłowiłem, że leży spopielony w urnie. Ale musiałem tak zrobić. Musiałem ją zmiękczyć. Musiałem przebić się przez tę skorupę, którą swoim fałszywym jęzorem ulepiła jej matka. Więc popatrzyłem w okno i trochę pomilczałem, a potem powiedziałem, że jeszcze widzę jej ojca, jak stoi w oknie i spogląda na zachmurzone niebo, mówiąc: „Niechby się to słońce wreszcie przebiło. Tylko żeby nie wszystko z niego uszło". l przypomniałem, jak raz podczas ulewy wrócił z Den Helder drogą nad Kanałem Północnoholenderskim: „Padało tak strasznie, że ryby nawet nie zauważały, jak przestawały być w wodzie". Na to naraz popłynęły jej łzy po policzkach. A jej matka jakby zwietrzyła niebezpieczeństwo grożące córce, bo przy kolejnym takim momencie, kiedy Olga z czerwonymi od płaczu oczami prawie padała na kolana i na ustach miała wypisane, że wraca ze mną, ta zgreda zapukała do drzwi wołając, że na mnie już pora. Że to już dość długo trwało i że muszą iść spać. Kiedy spojrzałem na zegar, było już za późno, żeby wracać do domu pociągiem. Ta baba chciała mnie tak, jak stałem, wyrzucić na ulicę, ale po długiej szeptance z Olgą w korytarzu, z której nawet po przyłożeniu ucha do drzwi nic nie mogłem zrozumieć, wolno mi było zostać na noc. Na górze w pokoju gościnnym. Niegdysiejszym pokoju O