Выбрать главу

Cezar i Bardotka

Człowiek jest podły. Wszystkiego się chwyta. Rozpaczliwe zabiegi, kiedy miłość przestaje wychodzić z dwóch stron. No bo kiedy przez okno kawiarni, gdzie na nią czekałem, zobaczyłem, że nadchodzi, podszedłem prędko do szafy grającej i nastawiłem tę szczekliwą płytę Oh, Suzanna, której zawsze, chodząc po pokoju, wtórował hauknięciami jej ojciec. Już raz ją puszczałem, bo przyszedłem godzinę za wcześnie zabrawszy ze sobą akt intercyzy, książeczkę małżeńską i sześćset guldenów w szarej kopercie. Przez telefon uzgodniliśmy, że każde przyniesie po trzysta guldenów na adwokata, ale byłem pewien, że jej matka już się o to postara, żeby nie miała grosza przy duszy. Przeczytałem chyba z dwadzieścia razy intercyzę. Te smętne rządki przedmiotów, które przyszła małżonka „wnosi do wspólnoty małżeńskiej". Elektryczna maszyna do szycia (opylona za marne grosze przyjaciółce), kanapa z kapą i innymi dodatkami (chyba z nią samą), różne widelce i noże (marki Adolf H. albo Gott mit uns). „Żona będzie rozporządzać swoją własnością ruchomą i nieruchomą oraz swobodnie spożywać owoce…" Widać, że sobie nie żałuje, pomyślałem, widząc, jak wpływa zamaszyście do kawiarni pozostawiając za sobą szachnięcie obrotowych drzwi. Włosy miała rozpuszczone. Były jak rudy baldach szeroko rozczesane na ramiona. Włożyła czerwony kostium oblamowany białym futerkiem. Coś z zimowej wyprzedaży. Musiało jej być w tym ciepło. Kiedy zauważyła, że siedzę, pożeglowała prosto na mnie nie oglądając się na boki. Jak kot, który na coś poluje i niczego poza tym nie widzi. Mężczyźni spojrzeli znad stołu z gazetami. Poznali to po samej jej odzieży. Odebrali ją jako panienkę, u której można coś wskórać. Dziewoja prowincji niesiona prądem. Przy moim stoliku zatrzymała się. Nie chciała kawy. Wolała, żebyśmy od razu poszli. No i, aha, tych trzystu guldenów nie mogła zdobyć. Więc czy mógłbym za nią na razie założyć. Z miejsca wśliznęła się w obrotowe drzwi, a mnie naszła ochota, żeby wsunąć stopę w szczelinę, żeby musiała tłuc się i wrzeszczeć w tej szklanej klatce, aż kelnerzy i panowie od gazet przyjdą ją wyzwolić. Tak głupio i nierzeczywiście wyglądała w tym kostiumie. Gdyśmy już szli ulicą, powiedziałem, że to jest pierwszy raz, kiedy widzę ją w czymś czerwonym. Powiedziała, że wszyscy o tym mówią w Alkmarze. Widzieliście już Olgę? l że przez jakiś czas nosiła się na brązowo. Kiedy jej przypomniałem, że przecież dopiero parę miesięcy nie jest ze mną, zaczęła się śmiać i powiedziała, że jak Picasso ma różne okresy. A kiedy zapytałem o suknię w prążki, powiedziała, że dała ją służącej. Tamta nie posiadała się ze szczęścia. Musiała ją tylko odrobinkę zwęzić. Na podeście przed domem adwokata, gdzie dopiero miałem okazję przyjrzeć się jej dobrze, bo tak popędliwie kroczyła koło mnie, dopatrzyłem się, dlaczego wygląda jakoś tak wapniście i dziwnie, jakby utraciła tożsamość. To nie było tylko jej ubranie. To była przede wszystkim jej twarz. Brakowało mi na niej piegów. Dopiero wtedy zobaczyłem, że ta jej piękna różowa skóra ze wszystkimi brązowymi cętkami była przykryta grubą warstwą brązowego makijażu, który niechlujnie kończył się na szyi, przez co skóra na niej wydawała się sinawa i niezdrowa. Miałem ochotę coś na ten temat powiedzieć, bo płakać się chciało na taki widok. Ale powstrzymałem się, bo już tu na nic nie miałem wpływu. Sama teraz rozporządzała swoim mieniem ruchomym i nieruchomym. Choćby sobie tytłała twarz w cieście naleśnikowym albo chodziła po mieście w szarych plisowanych spódnicach swojej matki. Spojrzała na mnie i zobaczyła łzy w moich oczach. Nie wiedziała oczywiście, że to było z bezsilnej wściekłości. Z powodu tego makijażu, tego białego króliczego futra, całego tego kurestwa. Dlatego powiedziała, tuż zanim otworzyły się drzwi: „Nie ma rady, chłopcze, nie ma rady". Zaprowadziło nas do swojego biura uosobienie obrzydliwości. Pulchny tłusty kolos z brzuchem jak beczka piwa, której klepki trzymał w kupie pasek. Uderzająco różowe i wilgotne od śliny usta otoczone bujnym zarostem, w którym tkwiły płatki łupieżu. Znałem go ze śródmieścia. Był znanym bywalcem kawiarni artystycznych. Najpierw musiałem oddać mu tych sześć stów, po czym, pewnie dlatego że byłem rzeźbiarzem, wcisnął mi do ręki figurkę z saskiej porcelany, pasterza i pasterkę, i zapytał, ile można za to żądać, bo zamierza to sprzedać. Spojrzałem nieobecnym wzrokiem na tę zapchloną parkę i odstawiłem na kominek mówiąc, że moje honorarium za ekspertyzę jest dużo wyższe niż jego. Schował uraz za zasłoną smacznego śmiechu, od którego aż mu się rozhuśtał brzuch, zwilżył potężny kciuk o wargi i poszperał w papierach, z których co rusz coś tam mechanicznie wyczytywał, pryskając śliną. Słuchałem jednym uchem, patrząc po regale pełnym kodeksów, przedpotopowych kalendarzy studenckich i z luksusowym wydaniem Dekamerona. Przelotnie zerknąłem na Olgę, słysząc, jak ten nadęty wieprz chrumkał: „Wniosek o rozwód na podstawie popełnionej przez nią zdrady małżeńskiej". Spoglądała w sufit, jakby to w ogóle jej nie dotyczyło. Jakby w poczekalni lekarza zmuszona była słuchać poufnych skarg pacjentów. Zdjęła z czerwonej spódnicy parę włosków białego futerka i wtedy właśnie zobaczyłem, że paznokcie ma długie jak muszle i polakierowane na różowo, l przyłapałem się na tym, że mimo woli pomyślałem: „Fajnie, jak takie pazurki capną za kutasa". Nawet nie skojarzyłem sobie tego z nią. Mięsny budyń przed nami skończył swoje i rozparł się na siedzeniu z brzuchem między nogami, jak japoński mnich, i patrząc na nas kolejno powiedział: „Juliusz Cezar i Brigitte Bardot. Co za szkoda! Czy nie byłoby żadnej szansy złączyć te gołąbki z powrotem?" Dobrze wiedział, że to niemożliwe. Że może spokojnie zostawić te sześć stów, żeby mu wystawały z portfela. Ale żeby się zemścić za ten numer z krajową porcelaną, przed wyjściem wcisnął Oldze do ręki papier, który miałem przed rozwodem podpisać, jeśli jej udałoby się tak mnie skołować. Było tam coś takiego, że oświadczam, iż nie zostało w istocie przez nią popełnione cudzołóstwo, ale że to tylko manewr w celu uzyskania rozwodu. Powiedział jeszcze, że jako rozwiedziona kobieta bez takiego zaświadczenia nie ma prawa wjazdu do pewnych krajów. Na przykład do Afryki Południowej. Powiedziałem mu, że im kraj jest bardziej występny i zbrodniczy, tym bardziej zakłamany w dziedzinie seksu. l że chyba, nie zdaje mu się, że się wybieramy do kraju, gdzie dziewięćdziesiąt procent ludności traktuje się jak zwierzęta. Zauważył uprzejmie, że pani od tej pory sama będzie o tym decydować, i na tym sprawa się zakończyła. Staliśmy znowu na ulicy. Najpierw chciała od razu iść, ale przypomniała sobie o tym papierze, który miałem jeszcze podpisać, i zgodziła się na moją propozycję, żebyśmy poszli gdzieś się czegoś napić. Zawołałem taksówkę i pojechaliśmy do parku Vondela. Gdyśmy szli szerokimi alejami od Rotundy obok krzewów, które kwitły jak szalone, otwarcie flirtowała z każdym przechodzącym mężczyzną, który wypuszczał psa albo siebie samego. Oczywiście po to, żeby mi dokuczyć i udowodnić, że jest zupełnie wolna i może robić, co jej się żywnie podoba. l pewnie też dlatego, że się przedtem tak często musiała powstrzymywać, że miała jeszcze tyle do odrobienia. Było mi to obojętne. Lepiej, że próbowała mnie zranić, niżby miała mi współczuć. Makijaż zdawał się czynić ją bardziej podniecającą niż piegi. No bo to już zaczynało być jak w tamtym dowcipie rysunkowym, gdzie w drzwiach gabinetu lekarskiego stoi dziewczyna, a za nią poczekalnia napełnia się mężczyznami, którzy wołają: „Panie doktorze, coś mi wpadło do oka!" Kiedyśmy wreszcie siedli w ogródku, schowani za żywopłotem, skończyła z tym. Ale zaraz wstała jak oparzona i powiedziała, że musi najpierw zadzwonić. Kiedy wróciła, powiedziała, że nie może dłużej siedzieć, bo za pół godziny będzie na nią czekał przy głównym wyjściu samochód. Zapytałem, czy to dlatego nakłada sobie tego świństwa na twarz, odparła gniewnie, że zrobiła to, bo bez tego wygląda jak wysrana fasola. Zażyczyła sobie jeszcze dodatkowo campari, podczas gdy ja zamówiłem naszą zwykłą colę z młodym jeneverem. Sącząc swoją gorycz wydostała papier, położyła przede mną na stoliku i bez nacisku poprosiła, żebym podpisał. Nachyliłem się nad tym i udawałem, że uważnie czytam. Siedziałem tak z pięć minut, aż zapytała, czy jeszcze nie przeczytałem. Kiedy powiedziałem jej, że nie widzę najmniejszego powodu, dla którego miałbym to podpisywać, bo przecież, do cholery, popełniła cudzołóstwo, ona odparła, że to nie ma nic do rzeczy. Że tam bynajmniej nie o to chodzi. Miałem ochotę złapać ją i ścisnąć za gardło. Wsadzić jej ten upudrowany łeb w to campari krzycząc, o co innego, do kurwy nędzy, w takim razie chodzi, jeżeli nie o tę jej cholerną zdradę. Ale siedziałem spokojnie patrząc na żwir między stopami. Zabrała papier i powiedziała: „Nie to nie". Naraz wydało mi się to tak potwornie żałosne, że wszystko stało mi się do cna obojętne. Wyszarpnąłem jej świstek z ręki, wziąłem jej wieczne pióro i napisałem: COKOLWIEK ZROBIŁAŚ, ROBISZ CZY JESZCZE ZROBISZ, DOKĄDKOLWIEK PÓJDZIESZ, NIGDY NIE PRZESTANĘ CIĘ KOCHAĆ! l pod tym podpis. Wzięła ode mnie papier i przeczytała. Zmięła w garści w kulkę, którą schowała do torebki, i powiedziała: „Teraz to do wyrzucenia". Potem wstała i nie żegnając się ze mną poszła między stolikami do wyjścia.