Mój klient oświadcza mi, iż dostawa, na którą opiewają wymienione przez pana rachunki, została przez pańską klientkę spowodowana dla okazania szczodrości wobec klienta i swojej córki oraz że nie może być mowy o tym, jakoby uiszczenie tych rachunków przez pańską klientkę miało być założeniem za klienta. Wobec powyższego mój klient nie widzi żadnego powodu dla dokonania jakichkolwiek wpłat na jej dobro. No i mogła się podetrzeć swoim rachunkiem. l pewnie to zrobiła, bo nic więcej o tym nie słyszałem. Jesienią owego Roku Mewy (wskakiwała mi nawet na kolana, kiedy miałem w ręku rybę) w Bijenkorfie zobaczyłem Olgę. Pod pachą taszczyłem jak fakir gwoździową rzeźbę z Kongo, którą właśnie wymieniłem z przyjacielem na obraz o tej samej wadze. Bałem się zostawić to w samochodzie, bo żadne drzwi tego wehikułu nie dały się już zamknąć na klucz. W korpus nawbijane było mnóstwo zardzewiałych gwoździ, a w brzuchu tego jeżozwierza tkwiło lusterko, jak wbudowany telewizor. Zobaczyłem nagle Olgę, jak przebierała w koszu z rękawiczkami. Męskie rękawiczki – przeleciało mi od razu przez głowę, zanim sobie uświadomiłem, że to nie mogła być Olga, bo była blondynką. Długo na nią patrzyłem, nim za nią stanąłem i powiedziałem: „W domu mam jeszcze kopertę z twoimi rudymi włosami". Obróciła się, jakbym był obmacywaczem pośladków. Zmieszała się okropnie i zaczerwieniła. Zaraz jednak jej twarz przybrała sztywny wyraz i spojrzała na mnie jak na kogoś z tłumu. A ja nie mogłem nie przypomnieć sobie tego, co powiedział mi ktoś, kto ją niedawno spotkał: „Nie ma już w jej oczach tego ciepła". Przekonałem się, że to prawda, ale nie chciałem się po prostu poddać. Udało mi się zaprowadzić ją do windy i zawieźć do baru kawowego, postanawiając, że słowem nie wspomnę już o tych rudych włosach. Więc siedzieliśmy mając widok na miasto i przed sobą na stoliku rzeźbę między filiżankami. Było mi wściekle smutno, bo na początku nie było śladu tego, co kiedyś. Jakbym rozpoczynał kolejną łóżkową przygodę. Jakbym za godzinę znów miał czuć w ustach tamten posmak pośpiesznych skoków do domu. l nie mogłem tego znieść w stosunku do Olgi. Tamtej Olgi. Zapytałem, komu kupowała rękawiczki, a ona odparła: „Tak tylko patrzyłam". Po czym nie gasząc niedopałka, tylko zapalając od niego nowego papierosa, zapytała, co to za rzecz. Powiedziałem, że ta rzeźba z lusterkiem jest siedzibą duchów. l że te gwoździe to gwoździe klątwy. Że wbija się je, jeżeli źle się życzy jakiemuś wrogowi. Bez uśmiechu powiedziała, że pewnie ich się sporo jej dostało ode mnie. To mnie rozśmieszyło i powiedziałem, że wniosłem tego zwierza do Bijenkorfu łysego, ale gdy zobaczyłem ją tam stojącą, wpakowałem mu od razu wszystkie. Kiedy na nią patrzyłem, ona nie patrzyła na mnie. Przez te włosy. Z trudem hamowałem gniew na jej widok. Jak ona mogła to zrobić. Głupia gęś. Widać było, że jest załamana. Wyglądała żałośnie. Ale i nieprawdziwie. Jak podbarwione zdjęcie. Gdy opowiedziałem jej o mewie, która pokrywała podłogę pokoju coraz grubszą warstwą nieczystości, zaczęła nagle mówić o swojej matce. Pewnie dlatego, że się wstydziła z powodu tamtego rachunku za linoleum. Powiedziała, że jej matka jednak jest też miła. Że zawsze może na nią liczyć, jeżeli znowu musi wracać do domu. Ale że bierze za dużo firmowych pieniędzy, gdy tymczasem interesy nie idą najlepiej. A ona co roku w pełnym rynsztunku musi jak ta Wesoła Wdówka kosztować z przyjaciółką sportów zimowych w Austrii. Z personelem ma stale zatargi. Kiedy raz z toalety zginął ręcznik, nie pozwoliła powiesić na to miejsce innego, dopóki tamten nie został zwrócony. Pod haczykiem nalepiła kartkę z napisem: RĘCZNIK, KTÓRY TU WISIAŁ, ZOSTAŁ SKRADZIONY 26 MAJA. Kiedy zapytałem, jak ona sama się czuje i czy jeszcze jest miła, odparła patrząc wyzywająco: „Przecież widzisz. Namiętność aż promieniuje mi z oczu". Ale już po chwili opowiadała z pewnym przygnębieniem historię swojej pierwszej przygody. Że to krótko trwało, bo z niego był taki mięczak. Był żonaty z Angielką. Na początku strasznie mu to imponowało i próbował nawet mówić po holendersku tak jak ktoś przebywający dwa lata na emigracji. Ale nie odważył się na rozwód, bo mu ojciec zagroził, że go wydziedziczy. Był po prostu impotentem ze strachu przed ojcem. Płakał przed nią rzewnymi łzami, że jego synek to nieszczęśliwe dziecko i że nie może zostawić go własnemu losowi. Powiedziała, że tak mu było żal samego siebie, że kiedy byli razem w hoteliku w Kijkduin, próbował na jej oczach popełnić samobójstwo. Tabletkami nasennymi. Studiując własne odbicie w lustrze nad umywalką. Wszystko to było na pokaz, ale ponieważ tak się sobie w tej roli podobał, niechcący połknął za dużo. Musiała dzwonić po karetkę, żeby go zabrała do szpitala. Zrobili mu płukanie żołądka. Kiedy jeszcze zatelefonował jego ojciec i powiedział, że-dosyć tego dobrego i pora kończyć, że synalek urządza trzy-cztery podobne draki rocznie, miała go nagle dość. Nawet go nie odwiedziła w szpitalu. Ale jej matka się wściekła. Bo nie dość, że córka wracała na jej wikt, to jeszcze firma straciła wszystkich klientów tego sklepu w Rotterdamie. Gdy ją spytałem, dlaczego wtedy do mnie nie wróciła, powiedziała: „Nie mogłam. Chciałam po prostu żyć w spokoju, tak żeby się dobrze czuć. l nic poza tym. Czasem gdzieś pójść, posiedzieć przy barze. Po prostu pobyć między obcymi". Powiedziałem, że gdy usłyszałem o jej nowym małżeństwie, byłem pewien, że wyszła właśnie za niego. Pokręciła głową i powiedziała, że po całym tym przedstawieniu nie mogłaby znieść jego oddechu na swojej szyi. Teraz była żoną stałego odbiorcy z Alkmaaru. Ten mężczyzna interesował się wyłącznie piłką nożną i Churchillem. Wiedział na te tematy wszystko. Kiedy zapytałem, czy szanowna mamusia znowu maczała w tym palce, ostro mnie zaatakowała: „Tobie się wciąż zdaje, że wszystkiemu winna jest moja matka. Ten człowiek bywał u nas od dawna". Pomilczeliśmy chwilę, ona pomanipulowała palcami przy gwoździach w rzeźbie i powiedziała, że w lusterku można by sobie z powodzeniem zrobić makijaż. Nieoczekiwanie zapytałem, czy jest szczęśliwa. Skinęła głową i wtedy odkryłem w niej coś z dawnej Olgi, jak opowiadała, że miała małego zielonego żółwia wodnego w akwarium z kawałkami kory, a że chciałaby bardzo mieć takiego, który może się cały schować w swej skorupie, tak jak to kiedyś widzieliśmy w Artis: żółw pudełkowy. A że na wiosnę chciała mieć małą kózkę. Śmiejąc się zapytałem ją, czy wreszcie zobaczyła pusty basen kąpielowy, bo kiedyś, gdyśmy przechodzili koło Pływalni Mirandy, powiedziała: „Gorąco pragnę zobaczyć basen bez wody". Opowiedziałem jej, że dlatego zeszłej zimy wszedłem do takiego basenu, kiedy były otwarte drzwi. Że to wszystko było dziwne i przytłaczające, te wielkie płaszczyzny seledynowych kafelków, kupy suchych liści w kątach i te wszystkie puste kabiny. Że tylko opuszczone boisko wyglądało przyjaźniej i przypominało o lecie. Jakby brykały tam jeszcze cienie tamtych grubych fok, przychodzących o siódmej rano na pływanko i trochę niezgrabnych ćwiczeń na odchudzenie. Pamiętała jeszcze, jak raz zimą użądliła ją osa. Na śniegu w Lasku Amsterdamskim. Zapomniała rękawiczek i dlatego odwinęła mankiety. A osa tam spędzała zimę. Nagle wrócił jej poprzedni chłód. Nie chciała sobie pozwolić na zbytnią poufałość i rozmawianie o przeszłości sprzed dwóch lat, która wydała się tak strasznie odległa. To nawet nie pasowało do niej, jaka teraz była, jak wyglądała. Ale nie mogłem stłumić uczucia tryumfu i pomyślałem: „Jeszcze przyjdziesz". Tylko że przedtem życie będzie jej musiało dobrze złoić skórę. Poszła ze mną do samochodu i od razu się w nim zakochała. Spytała, czy jeszcze pamiętam, że pewnego razu, kiedy dostałem zaliczkę a konto nowego zamówienia, poszliśmy oglądać z ogłoszenia samochód, starego jaguara wyprodukowanego tuż po wojnie. Powiedziałem, że właściciel się obraził, bo za te siedemset guldenów żądaliśmy, żeby ten trup jeździł. Wybuchnęła śmiechem i na chwilę usiadła na moim miejscu za kierownicą. Wciskała pedał gazu, hamulce, sprzęgło. Patrzyłem na jej poruszające się nogi i przypomniał mi się tamten pierwszy raz, jak się spotkaliśmy. Kiedy mnie zabrała. Ale zaraz wysiadła mówiąc, że to nie jest strój do takiego samochodu. Że do niego trzeba mieć spodnie i bluzkę. Ale że to już niemożliwe. Teraz musi być panią. Gdy lokowałem z drugiej strony kolczastą rzeźbę w samochodzie, nachyliła się do środka i oglądała obraz, który stał na tylnym siedzeniu. Zapytała, czy robię teraz takie rzeczy i czy ktoś to ode mnie bierze. Powiedziałem, że dużo ich sprzedaję. Młodym intelektualistom świeżo po ślubie, którzy wprowadzają się do nowych bloków na peryferiach. Bo działają tam dźwiękochłonnie. Ale że też całymi samochodami topię je czasem w Amstelu. Tak jak kiedyś wózkiem. Wzruszyła ramionami i powiedziała, że musi iść. Podała mi rękę, a ja bez wahania i naturalnie wyciągnąłem swoją, bo nawet przez chwilę nie spodziewałem się, że się na pożegnanie pocałujemy. Powiedziała, że się na pewno jeszcze kiedyś na siebie natkniemy. Potem zniknęła między ludźmi. Przez pierwsze tygodnie po tym spotkaniu czułem się strasznie podle. Wydawało się, jakby jej opowiadanie o tym pierwszym romansie spowodowało, że męki, jakie wtenczas przeszedłem, nie miały powodu. Jakby ta cała historia okazywała się banalna jak zasmarkany melodramat. l oczywiście znalazłem pocieszenie u mewy. Nie to, jakiego szukają przyjaciele zwierząt, którzy wszeptują kosmatym uszkom swoją nienawiść do ludzi i uczą papugi kląć. Po prostu spokój. Czułem się jak w dioramie Heimansa w Artis, siedząc na starym krześle z trawą wyłażącą z siedzenia i patrząc na mewę, która bez poruszenia stała na warstwie własnego nawozu jak na wyspie. Albo wiosłując energicznie czerwonymi łapkami pływała w kółko w miednicy i skrzydłami rozpryskiwała wokół siebie wielkie perły wody. A kiedy pewnego ranka wszedłem, wzleciała do góry bijąc szeroko i mocno skrzydłami i zaczęła mnie okrążać. Przestrzeń była jak potłuczona na kawałki. Czubkami skrzydeł jakby rozpychała ściany pokoiku. Wciąż oblatywała mnie wokoło. l wtenczas zacząłem beczeć. Wypłakiwałem całą skurwysyńską udrękę minionych dwóch lat. Z kamienną gębą zawiozłem ją, w pudełku na Dijk nad Amstel. Tam na piaskowym nasypie, z mewami daleko nad łachą, otworzyłem pudełko. Natychmiast wzbiła się w przestrzeń. l jak przystało na żegnającego się ptaka, zatoczyła parę kręgów nad moją głową. Po czym została przyjęta przez całe stado krzyczących i piszczących towarzyszek. Chciałem wołać, krzyczeć, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Jakby ktoś stanął za mną, otoczył mi dłońmi szyję i z całej siły zacisnął palce na krtani.