Выбрать главу
ełny talerz kartofli i polewała je właśnie zamaszyście sosem. Spojrzała na mnie wrogo i jak winowajca. Przyłapałem ją na powolnym mordowaniu. Ale Oldze nic nie powiedziałem. Martwiłaby się nie mogąc nic na to poradzić. Nikt by nie powstrzymał tamtej przed dawaniem mu tłuszczów. Nienawidziłem tej kobiety nie tylko z tego powodu, ale też dlatego, że zawsze chciała mnie po macierzyńsku przytulić, bo chodziłem z jej córką – a ja za każdym razem wyczuwałem miejsce po piersi, którą jej odjęli wraz z rakiem. Sztywny materiał pustego biustonosza. Że koniecznie chciała pokazać, że się jeszcze liczy, i co pięć minut zostawiała w łazience na pudełku z podpaskami pokrwawione kneble zawinięte w gazetę. l zawsze wchodziła do naszej sypialni. Żeby przynieść śniadanie. Jajka ugotowane na roztrzęsione gówienko i biszkopty. A potem nieprzyjemnie długo i nie wiadomo po co jeszcze się kręciła, aż dostawałam snów na jawie, kiedy już leżeliśmy sami z Olgą pośród smrodu siarkowodoru z obciętego fachowo jajka. Że jej matka zdziera z nas koce, kutasa mi wsadza swojej córce, a łapiąc mnie za męderały mówi: „Już ja się zajmę jajami". A potem wytrząsa zza podomki swoją jedyną pierś z sutkiem wielkości żołędzia i też wpycha Oldze. Więc z zemsty, bo to babsko już wtedy buntowało mi dziewczynę, miałem w łazience ochotę wziąć jej sztuczne szczęki, wybrandzlować się nimi i spuścić do umywalki. Swojego męża poznała w szpitalu. On pacjent – ona pielęgniarka. Myjąc, wycierając kuper i mierząc temperaturę. Widziała mu cały interes, zanim on ją pierwszy raz pocałował. On bezkształtny, poczciwy i dobrze sytuowany. Ona zgrabna, biedna, chciwa i jeszcze wtedy z dwiema piersiami. Wyrachowana kobieta, wynosząca w tajemnicy z sali porodowej łożyska dla swojego psa, charta, któremu na spacerze, kiedy już załatwił swoją potrzebę, wycierała pupcię papierem toaletowym. Żartowała przy koleżankach ze swojego grubego pacjenta, a one mawiały: „Jeszcze wyjdziesz za mąż za to swoje pośmiewisko". Ale ona sama to już dawno obmyśliła. Tak go podpieszczała, tak mu dogadzała, że prosto ze szpitalnego łóżka wymanewrowała go na ślubny kobierzec. W krótkim czasie tak go utuczyła, że mogła być już o niego spokojna, a on nie mógł się prawie poruszać. Dawał jeszcze tylko radę jeździć, głęboko zapadnięty w siedzenie swojego amerykańskiego auta, do przedsiębiorstwa – hurtowni artykułów gospodarstwa domowego, którą po śmierci swojego ojca ochrzcił „Hermes". Dzięki jej potajemnemu stosunkowi z pewnym niemieckim oficerem podczas wojny bardzo korzystnie nabył ogromną partię noży, tylko że nie mógł ich sprzedać, bo kanciasty model oraz stempel zdradzały pochodzenie. l jeszcze dziesięć lat po wojnie rozdawał je stałym klientom jako prezenty. Kiedy wracał do domu po dniu zipania za biurkiem, często jej nie było. Wtedy chodził bez celu po domu i nawoływał ją, jak grube chore dziecko. Olga, wracając ze szkoły, zastawała atmosferę smutku, rozpaczy i nieufności. Wiedział, że u przyjaciółek, do których chodziła rzekomo na herbatę, jego żona przeważnie nie miała nic na sobie, l rzeczywiście, pewien przyjaciel domu, którego matka kazała Oldze nazywać wujkiem, powiedział raz do niej na plaży, kiedy miała trzynaście lat: „Mamy taki sam mały palec u nogi, patrz. Jesteś moim dzieckiem". Wstrząśnięta i zdezorientowana, długo o tym myślała. Nawet po latach. Kiedy ojciec już się przyzwyczaił do przygód żony jako do czegoś nieuniknionego, uważał je nawet za wygodne. „To piękna kobieta – mawiał – a ze mnie albinos, słabo widzę. Ale niech upadnie szpilka – słyszę, gdzie leży". Nieraz jednak mścił się na swój łagodny sposób. Gdy odbierał telefon i to był znowu jakiś jej muzyk albo aktor, kiedy ją zawołał i nadbiegała w różowych pantoflach z puchową obwódką i z głową całą w papilotach, mówił jeszcze prędko do słuchawki, tuż zanim ona ją wzięła: „Mówi kalafior". A pewnego razu poklepał dobrotliwie Olgę po pośladkach i powiedział: „Uważaj, bo czytam właśnie w gazecie, że znika z horyzontu blondyna o obfitych kształtach". Matka spojrzała na Olgę zawistnie, jakby ją chciała obrabować z jej młodości. A mnie to podnieciło. Blondyna o obfitych kształtach. Przywabiłem więc Olgę na korytarz, wepchnąłem ją do wc i wziąłem na stojąco. Kiedy finiszowała, musiałem spuścić wodę, bo inaczej od jej wrzasku zleciałby się cały dom. Aż tu nagle okazało się, że z nim koniec. Któregoś dnia powiedział, że fizycznie czuje się jak druciana suszarka do naczyń. Położył się z powrotem i już nie wstał o własnych siłach. Gdyśmy przyszli następnym razem, był już hen daleko. A ona skończyła przy nim, tak jak zaczęła: jako pielęgniarka grubego pacjenta. Wieczorem wystawiała z pokoju wszystkie kwiaty na korytarz, że wyglądało zupełnie jak w szpitalu. Chodziła strzepując błyskawicznymi ruchami ręki termometr, a ja zadawałem sobie pytanie, gdzie ona mu go jeszcze wtyka. Był już wtenczas kupą błota, a wilgoć przesiąkała przez materac i dom trzeba było obficie spryskiwać wodą kolońską, żeby zabić zapach rozkładu, który przyprawiał o nudności. Olga siedziała cały dzień mnąc nerwowo i bez celu chusteczkę do nosa z nabrzmiałymi policzkami i białkami swoich dużych piwnych oczu nabiegłymi krwią. A wieczorem leżała wiotka w moich ramionach wzdychając, ze strąkami mokrych włosów przyklejonymi do twarzy. Ale tak lepiej było jebać to bezwolne, apatyczne ciało. l o mało jej nie namówiłem, żeby nie używać pessarium, bo nigdzie nie jest sensowniej zrobić dziecko, jak nad głową umierającego. W nocy budziła się wciąż z jękiem i szarpała mnie, dopóki i ja się nie obudziłem. Próbowałem ją pocieszać. A ona, wstrząsana jeszcze płaczem, mówiła, że znów jej się śnił tamten koń. To była wojenna historia, jaką jej opowiadał jeden ze znajomych, który był na przymusowych robotach w Niemczech. Ze względu na nadciągających Rosjan i uciekających przed nimi Niemców znaleźli się w Berlinie. W opuszczonej podmiejskiej dzielnicy. Mieszkańcy nie pozostawili nic do jedzenia. Siedzieli setkami jak szczury w pułapce przy ulicy między zwałami gruzów, nad którą fruwały granaty. Naraz nadbiegł koń. Usłyszeli stukot jego podków o bruk. Ludzie przepychali się do wybitych okien i patrzyli z zapartym tchem na zwierzę, które płochliwie biegło wśród kamieni i śmieci. Wtem otwarły się jakieś drzwi i na dwór wybiegł mężczyzna; doskoczył do konia wieszając się wokół szyi i próbując powalić. Ale koń stanął dęba i przewrócił się. Mężczyzna wylądował na wierzchu. Zaraz wychynął z któregoś domu inny człowiek. We dwóch wycięli kawał mięsa z zadu konia, który kwiczał przeraźliwie, zagłuszając odgłosy strzałów. Co chwilę ktoś wybiegał z któregoś z domów, dopadał konia i wracał z drgającym krwawym kawałkiem mięsa. Trwało to jakąś godzinę, zanim ustało rzężenie. W ogromnej kałuży krwi leżały tylko kawały skóry, wnętrzności i gnaty oraz łeb z otwartym pyskiem o żółtych zębach. Gdy mi się udało uspokoić Olgę i sam się teraz borykałem z tym koniem, ona nagle powiedziała: „Moja matka to czarownica", l zaraz zakryła usta dłonią, jakby zlękła się własnych słów. Gdy jej to przypomniałem rok później – bo matka jej wtenczas powiedziała, że jako atrakcyjnej wdowy nie zapraszają jej zamężne przyjaciółki – zaprzeczyła, że kiedykolwiek coś takiego mówiła. Ojciec umarł po kilku dniach. Przedtem wolno nam było jeszcze kolejno do niego wejść, mnie na ostatku – ostatecznie co obcy to obcy. Jego twarz była bezkształtną żółtą maską, a w wodnistych worach policzków zwisających na poduszki wiły się fioletowe żyłki, przechodzące w czerwone wysięki na tkaninie. Nie spojrzał na mnie, ale kiedy przy nim usiadłem, sprawiał wrażenie, jakby wiedział, że to ja. Przynajmniej powiedział dziwnym, wysokim głosem: „Bierzesz sobie tę moją rudą Olgę, co?" Nastraszyłem się, bo myślałem, że nastąpi jeszcze jedna sentymentalna historyjka. Że powinienem strzec jego córki, bo była jego oczkiem w głowie. Ale to nie było w jego stylu. Powiedział – i zdawało mi się, że próbuje się uśmiechnąć: – „Znasz ten kawał o dwóch chłopakach, co wybierali się do Paryża?" Długo czekał i z trudem dokończył: „W końcu się nie wybrali". l powtórzył to jeszcze raz, już prawie niedosłyszalnie. l stracił przytomność. Nie odzyskawszy jej umarł dwie godziny potem. W domu zrobił się prawdziwy sądny dzień. Rozhisteryzowana żona wpadała co chwila do jego pokoju j słyszeliśmy, jak wykrzykuje swoje wyrzuty sumienia i poczucie winy. Przeprowadzała z nim całe rozmowy, w których pytała go w kółko o to samo. Potem przychodziła do nas zawodząc, rzucała mi się na szyję i mówiła, że teraz ja jestem głową rodziny. Żebym rzucił to rzeźbienie, bo i tak nie zarobię tym na suchy chleb, a w zamian został dyrektorem „Hermesa". Przerażenie targnęło moim sercem, bo zobaczyłem siebie rozdającego do końca życia stałym klientom w prezencie te kanciaste niemieckie noże wojskowe. Przed kremacją w Velzen, tym supermarkecie śmierci, zrobiła jeszcze awanturę w dyrekcji, bo nie chcieli grać uwertury La Donna Diana Rezniczka jako nie dość uroczystej. Wprawdzie bardziej lubił Marsza Radetzky'ego, ale tego w ogóle nie brała pod uwagę, dobrze wiedziała, że nikt z rodziny nie mógłby go wysłuchać, nie słysząc przy tym jego przyśpiewu: Dupa cyc, dupa cyc, dupa cyc, cyc, cyc. l tak trumna została opuszczona w głąb tego podium przy dźwiękach fugi Bacha. Pomyślałem, że zamiast wieńców z kwiatami i wstęgi powinien pójść do pieca razem z trumną tamten fotelik z glutami. Ta rzecz była mu w końcu ze wszystkich najmilsza. Kiedy w kilka miesięcy później odwiedziliśmy jej matkę, która była zajęta przygotowaniami do wyjazdu na urlop zimowy, fotelika nie było. l nikt nie wiedział, gdzie jest.