i spojeń tamten przenikliwy smród. Nie mogłem już tego pokoiku wynająć. Mógł już tylko jak za czasów Olgi służyć za rupieciarnię. l tak moja samotność znowu stała się zupełna. Zostałem sam jak palec, ale nie bez żony i dzieci, tylko bez mewy i mewek. Z nikim się nie zadawałem. Pracowałem i spałem. Po tamtym ostatnim spotkaniu z Olgą coś we mnie jakby pękło. Wszystkie złudzenia i nadzieje, którymi się miesiącami przy całej udręce jednak wciąż karmiłem, prysły. l jak inni zaczynają pić albo się narkotyzować, zagłuszałem się pracą. Od świtu do nocy. Tak minął rok, wtedy znowu o niej usłyszałem. Od naszej niegdysiejszej przyjaciółki, którą regularnie odwiedzała. Miesiąc po naszym spotkaniu w Bijenkorfie odwiedziła ją, bo był jej potrzebny adres lekarza, który mógłby jej pomóc. Zaszła w ciążę i wtenczas jej drugie małżeństwo rozpadło się w oczach. Nie mogła odtąd znieść obecności swojego męża. Na noc zamykała drzwi od sypialni, a on szedł topić smutek małżeńskiego fiaska za bufetem. Co noc wracał pijany i nie docierając do sypialni padał jak kłoda na sofę. Ale kiedy zaczął się robić agresywny i którejś nocy roztrzaskał na kawałki wszystkie meble, wybił drzwi do sypialni i chuchając jej smrodliwym piwnym oddechem w twarz próbował zgwałcić, znowu uciekła z walizeczką ubrań do matki. Ale ponieważ tamten doktor z powodu skrobanek miał już styczność z wymiarem sprawiedliwości, dała sobie zepsuć ciążę mydlinami jakiejś babce. Została jej po tym para jajników w stanie zapalnym i jeden trzeba było po jakimś czasie wyjąć, bo aż jej śmierdział z pizdy. No a teraz zbierała się znowu do zamążpójścia za amerykańskiego inżyniera, zatrudnionego w towarzystwie naftowym. Ponieważ ta przyjaciółka powiedziała mi, że zaraz po ślubie mają zamiar wyjechać do Ameryki i mogę już jej nigdy nie zobaczyć, napisałem do niej liścik. Po paru dniach zadzwoniła z Beverwijk, gdzie razem z przyszłym mężem i paroma amerykańskimi małżeństwami, które pracowały w tym samym przedsiębiorstwie, miała wynajęty dom. Umówiliśmy się na drugi dzień i na wiele godzin przed jej przyjazdem miotałem się tam i z powrotem po atelier jak tygrys w klatce przed porą karmienia. Próbowałem zobaczyć wszystko jej oczami. Czy to albo tamto jest tak samo jak wtenczas, kiedy jeszcze była ze mną. l nagle się zjawiła. l zaraz zaczęła się tak samo rozglądać jak przedtem. Zastanawiałem się, co czuje i myśli. Czy odczuła brak kaktusów i wszystkich gipsowych portretów, do których tyle godzin pozowała, słuchając płyt Sonny Rollinsa albo Milesa Davisa. Przy rzeźbie z kotem długo stała. Potem zapytała, gdzie jest kot. Spał sobie po prostu na krześle. Nie zareagował na jej głos. To było zbyt dawno. Nawet do niego nie podeszła, spojrzała tylko trochę nieśmiało w jego stronę. Może się nawet ucieszyła, że się nie obudził. Byłby to rzeczywiście dziwaczny widok, gdyby go wzięła na ręce. Usiadła i postawiłem butelkę koniaku i kieliszki na stole. Kiedy weszła, przeraziłem się. Tak schudła i tak źle i niespokojnie wyglądała. Włosy miała znowu rude i takie krótkie jak Jean Seberg. Powiedziała, że musiała tak ściąć, żeby pozbyć się tego blondu. Na początku wyglądała jak tleniony pudel. Ale nie było innej rady. Zrobiła to wtenczas dla poprzedniego męża. Razem z nim chciała to wyciąć ze swojego życia. Nalała sobie kieliszek i powiedziała, że wszystko tu jest jak dawniej. Z wyjątkiem tych obrazów. Nie odczuła braku kaktusów. Ani swoich portretów. Może nawet już o wszystkim zapomniała. Siedząc trochę jej się tylko przyglądałem. Zrobiła się przez to nerwowa i niepewna, zapytała, czy uważam, że się postarzała. Zaśmiałem się serdecznie i powiedziałem, że jest starsza, ale nie stara. Ale naprawdę chciało mi się płakać po tamtej mojej pięknej najmilszej. Wtedy przyszła zapijana koniakiem historia jej drugiego małżeństwa. Że przez wszystkie tamte miesiące żyła w śmiertelnym strachu przed zajściem w ciążę, bo on nigdy nie chciał uważać. Że był grubiański i głupi i że nic w tym wszystkim nie było cennego. Że przy nim zdawało jej się, że mieszka w wielkim kojcu dla królików z własnymi boberkami. Że już nawet nie pamięta, jak wyglądał na twarzy. Że go doszczętnie zapomniała. Zapytałem, czy o mnie tak samo myśli, ale powiedziała, że gdyby tak było, nie siedziałaby teraz tutaj. Potem wstała i podeszła do pnia drzewa, który wciąż stał na środku atelier, i zapytała, czy pamiętam jeszcze, że on pochodzi z ich ogrodu. Powiedziałem, że jej matka kazała drzewo ściąć już w miesiąc po śmierci ojca, bo dom był przez nie taki ponury. Że jej ojciec nigdy na to nie chciał przystać. Jeszcze i to pamiętała, że ledwieśmy je do nas wstawili, z pnia powychodziły tu i ówdzie małe gałęzie z delikatnymi zielonymi listkami. Jakby chciał wycisnąć z siebie ostatnią resztkę życia, jaka w nim tkwiła. Ale uschły w ciągu paru tygodni, bo już nie mógł ciągnąć pokarmu i wody z ziemi. l pamiętała jeszcze, że tuż po ustawieniu pnia wyszła z niego niesamowita kolumna czerwonych mrówek, która przeszła na wskroś atelier do szpary w podłodze, w której zniknęła. Trwało to cały dzień, zanim się wszystkie wyniosły, a ona nie mogła posypywać ich trucizną, bo zakazałem. Powiedziałem, że mrówki mają kolor jej włosów i że dlatego nie wolno. Ale wtedy miałem takie uczucie, jakby one przez ziemię poszły do jej ojca. Do ogrodu, gdzie było ich miejsce i gdzie zawsze żyły. Usiadła z powrotem i kiedy zapytała o zdjęcia z dawnych czasów, bo była ciekawa, jak wtedy wyglądała, postawiłem przez nią na stole całe pudełko. Najpierw patrzyła na nie chwilę nieporuszona z kieliszkiem w ręku. Potem zaczęła wyciągać jedno po drugim, można by powiedzieć, że ze wstrętem, i oglądała je długo i uważnie. Zdjęcia z początków, kiedy wyglądała bardzo nieskromnie. W różowym kapelusiku i z tymi wspaniałymi pełnymi wargami, nagimi ramionami pod bluzką w czarno-białe paski, którą później spaliłem. Jak Cyganicha w długiej nocnej koszuli w kwiaty, oparta o cętkowane szare płótno namiotu za wydmami, z tą dynamiką w biodrach i buźką nabrzmiałą od snu. l zastanawiałem się, czy myślała o tym, że tam pod tamtym brudnym płótnem spała z tą malutką kaczuszką między swoimi ślicznymi cycuchami i jak bardzo byliśmy szczęśliwi w tamtym wywapnowanym drewnianym łóżku. W stroju roboczym z chustką na głowie i upstrzona białymi plamkami, kiedy mi pomagała przy odlewaniu gipsu. Tańcząca w morzu w całej okazałości swoich pulchnych kształtów, kiedy za rozpryskującą się wodą widać było łódź rybacką. Z kotem na ręku, od maleńkości do kocicy. Na balkonie przy obieraniu dymki, l później dumna przed półką z pełnymi słoikami, kiedy cebulki były już zalane octem z ziarenkami czerwonego pieprzu tureckiego i liśćmi laurowymi, które wyraźnie się odznaczały wśród jasnych kuleczek. Wpatrywałem się w nią z natężeniem, kiedy tak z lotu ptaka przemykała nad rozsypaną łamigłówką naszego życia. Widziałem, że jej twarz próbuje pohamować emocje. Czasem powiedziała do siebie: „Wtedy miałam na sobie tę purpurową sukienkę". „O, to przed krzakiem tarniny. Na rogu. Zbieraliśmy ciarki z latarką elektryczną. Też już tego nie pamiętałam". Przy swoich aktach po prostu robiła się zawstydzona. A przecież nie wiedziała jeszcze i tego, jak często przy nich waliłem konia, próbując jak szalony wygarnąć jej białe ciało z tego szarego obrazka. Powiedziałem, że tamto jedno było zrobione przed lustrem po tym, jak stojąc przede mną wymacała się paluszkiem. Że to jeszcze poznać po jej wydętych wargach. Udała, że nie słyszy, i oglądała dalej. Ale naraz powiedziała, że dostała kompleksu niższości z powodu figury. Że jej piersi nie są już te same co kiedyś, kiedy każdy mówił: „Olga ma najpiękniejsze". Że na plaży nakłada na uda kremowe maseczki, żeby ukryć małe żylaki. Nigdy teraz się nie rozbiera przy świetle dziennym i nosi zawsze długie rękawy, bo przestały jej się podobać piegi na łokciach. Kiedy powiedziałem, że chciałbym jeszcze każdy z nich z osobna pocałować, odparła, że wciąż widzę ją taką, jaka była wtedy. Że ją idealizuję, ale że już dawno nie jest idealną kobietą. Że ten człowiek, z którym wkrótce ma się pobrać, kocha ją taką, jaka jest teraz. Nawet jeśli się upije i źle licytuje przy brydżu, bo jej się wtenczas zdaje, że jest genialna w te klocki, albo kiedy zupełnie inaczej zacznie się czesać. Kiedy ją zapytałem, co to za mężczyzna, powiedziała, że uważałbym jego twarz za strasznie interesującą. Że jest strasznie brzydki. Nie ze względu na rysy, ale że ma ospowatą twarz. Indiańską. Podobny do Humphreya Bogarta, powiedziała, l nosi ją na rękach, jakby napisała Courts Mahlerowa. Kiedy powiedziałem, że ja też to robiłem, odparła, że dobrze pamięta, ale zaraz popłynęła rzeka zarzutów. Że czuła się uwięziona i że przez te wszystkie lata ani razu nie była sama na mieście. Że o wiele za często szedłem z nią do łóżka. Że już się zaczynało, kiedy rano w kuchni nastawiała kawę. Wtedy myślała: Oho, już jest. Obliczyła to, czasem siedem razy jednego dnia. To już nie było normalne. Miałem po prostu satyriasis. Kiedy zapytała, czy ciągle u mnie z tym tak samo, powiedziałem, że gdyby przy mnie została, toby tak było. Kiedy zapytałem, czy nie potrafi się śmiać z tamtych starych historii, powiedziała: „Nie, ja już się nie śmieję. Kiedy zaczynałam, myślałam: życie to bajka. Wyjdę za mąż, będę szczęśliwa. Ale jestem dużo mniej szczęśliwa, niż się spodziewałam". Milcząc patrzyła dłuższy czas na zdjęcie z kaczątkiem przytulonym do policzka, które trzymała w ręku. Wyglądała na nim tak uroczo i szczęśliwie. Jak róża z wydmowej doliny. Zobaczyłem, że przełknęła ślinę, i powiedziałem, żeby odłożyła na bok wszystkie zdjęcia, które chciałaby mieć. To zamówię dla niej odbitki. Ale pokręciła głową i odłożyła to zdjęcie do pudełka odwrotną stroną do góry. Potem odsunęła je od siebie na środek stołu i wstając powiedziała, że przyjdzie kiedyś coś wyszukać, ale teraz musi iść, bo ma jeszcze kupić butelkę koniaku na wieczór do kart. A za pół godziny zamykali sklepy. Obiecała, że przed wyjazdem do Ameryki jeszcze do mnie wpadnie. U drzwi naraz ją uścisnąłem i pocałowałem w oba policzki. Bo myślałem, że już nigdy jej nie zobaczę. Łzy mało mi nie pociekły po gębie. Ale jednak przyszła tydzień później. Z mężem, z którym się pobrali dwa dni przedtem. Rzeczywiście był podobny do Humphreya Bogarta i przekonałem się, że to, co o nim opowiadała, było prawdą. Że nosił ją na rękach. Patrzył tak na nią, jak ja patrzyłem przez te wszystkie lata. Znowu była czyimś skarbem i mnie samego prawie to uszczęśliwiało. Ale on też się bał, że ją może stracić, tak jak ja kiedyś. Bo kiedy wstawała z niskiej kanapy, gdzie siedziała obok niego, bo chciała iść do ubikacji, on nagle objął ją za nogi. Zrobił to odruchowo i roześmiał się trochę zakłopotany. Kiedy wróciła, zapytałem, czy jest teraz szczęśliwa, po tym trzecim zamążpójściu. Powiedziała, że oczywiście zwariowała na jego punkcie, ale w inny sposób, niżby może tego chciała. Że nie umie jeszcze sobie odpowiedzieć na tyle pytań. Jedynie wtedy, gdy szła na udry, wtenczas znała odpowiedź na każde pytanie. Ale to kochany człowiek. Patrzyła na niego rozczulona, jak tam stał przed regałem oglądając uważnie murzyńskie rzeźby, i powiedziała: „Mój ojciec zawsze powtarzał, że Amerykanie to niecywilizowany naród. Ale oni wszystko wiedzą o historii Ameryki, wszystko". Poczuł, że na niego patrzy i że o nim rozmawiamy. Odwrócił się i uśmiechnął do niej. Potem wskazał na rzeźby murzyńskie i powiedział: „Nice dolls". Zauważyłem, że Olga się trochę zawstydziła, bo to niestety nie była najwłaściwsza nazwa dla tych rzeczy. Ale kiedy zacząłem z nim o nich mówić i też je nazwałem „dolls", spojrzała na mnie z sympatią. Opowiadała, jak to jest trudno z językiem. Bo wprawdzie mówi zwyczajnie dobrze po angielsku, ale kiedy chciała powiedzieć co trudnego, albo coś od siebie wytłumaczyć, często myślała: A, niech tam. To po prostu za dużo by ją kosztowało trudu. Jakiś czas temu, kiedy ktoś przy kartach niemądrze zagrał, powiedziała: „We are going to sew shoes for you". Wszyscy wybuchnęli śmiechem. A ona do tej pory nie wiedziała, czy to dlatego, że takiego zwrotu nie ma w angielskim, czy z powodu tamtej sytuacji. Jego to na powrót rozśmieszyło i otoczył ją ramieniem, kiedy usiadł koło niej. Powiedziała, że bardzo jej się spodobało to, że z nim nigdzie nie zamieszka na stałe. Że stale będzie się przenosiła z miejsca na miejsce. Że zawsze będzie mieszkać w wynajętym umeblowanym domu. Przy sobie nic więcej oprócz paru walizek z ubraniami. Zawsze żyć wśród mebli, które były niczyje albo każdego. l ożywiona opowiedziała, że zanim przeniosą się nad Zatokę Perską, on pokaże jej całą Amerykę. Od Nebraski po Teksas. l że na wiosnę pojadą w podróż poślubną do Teksasu. Przesunięty miesiąc miodowy. Kiedy znowu przyniosłem pudełko ze zdjęciami, szybko wstała i po prostu mnie z nim wypchnęła. On chciał je bardzo zobaczyć, ale mu zabroniła. Powiedziała, że nie mają na to czasu, że muszą już iść, bo jeszcze czeka ich taki szaleńczy natłok spraw przed wyjazdem. l obiecała, że jeśli się tylko uda, to zajrzą jeszcze raz. Ale byłem pewien, że z powodu tych zdjęć już nie przyjdą. Że on nie zobaczy jej takiej, jaka była dawniej. Że wolno mu było kochać ją tylko taką, jaka jest teraz. l tak też wyszło, bo przez parę miesięcy nie dawała znaku życia. Potem przyszła widokówka z Ameryki ze zdjęciem domu w Nowym Orleanie z tymi znanymi żeliwnymi balustradami na balkonach. Napisała na odwrocie takim samym trudnym do odczytania pismem, jak w jej niegdysiejszych listach miłosnych: This is a very big country. Ameryka to niebywale wielki kraj. Na Florydzie zaskoczyła nas w środku czegoś w rodzaju puszczy ulewa. Na drodze leżało pełno gałęzi, które się ułamały, bo rosnący na nich mech zrobił się za ciężki od deszczu. (Gdy to czytałem, przypomniał mi się pierwszy raz, jak ją spotkałem i jechałem w jej samochodzie drogą, która też była usiana gałęziami, ułamanymi pod ciężarem lodu). Musieliśmy czasem się zatrzymać, żeby odsunąć je na bok. A jeszcze przechodził na drugą stronę jezdni żółw. Tak zwyczajnie dziko żyjący! Best regards! Olga. l tamtej wiosny dostałem jeszcze jedno kolorowe zdjęcie z krajobrazem jakby wziętym z The Troubles With Harry. AUTUMN IN THE FEATHER RIVER COUNTRY OF CALIFORNIA. Bez żadnego tekstu, tylko pozdrowienia. Ale z Meksyku przysłała mi list. Dwa tygodnie po Wielkiejnocy. Napisała, że przypomniałem jej się wśród wysokich na dom kaktusów i mułów. Zobaczyła na czymś w rodzaju ostu trzmiela i motyla koło siebie i od razu stanął jej przed oczami album Verkadego Kwiaty i ich przyjaciele, który miałem. Pisała też, że jest tam obrzydliwy zwyczaj. W Wielką Sobotę palą wszystkie kukły Judasza, które przygotowują na długo przedtem. Przechodzili przez wieś, gdzie sterczały takie naturalnej wielkości i się paliły, a jej mąż powiedział, że to zupełnie, jakby to był Ku-Klux-Klan. l że czasem w środku upałów tęskniła do Alkmaaru. Do zielonych łąk i kanałów. Potem kapnęła od czasu do czasu widokówka. Z Manzanillo. (Barwny targ rybny z olbrzymimi żółwiami wodnymi). Vera Cruz, Yucatan. (Świątynia jakiegoś ludojada, jak na niej napisała). l za każdym razem, kiedy znajdowałem w skrzynce taką jej kartkę, przez resztę dnia nie mogłem pracować z melancholii i poczucia bezradności. Może byłoby lepiej, gdyby wtenczas nie była mnie odwiedziła i gdybym więcej o niej nie usłyszał. Bo tak to się zaczęło strasznie upodabniać do tej trzeciorzędnej mądrości, którą tamte amerykańskie cipki przypięły do ściany frontowego pokoju: THERE IS NOTHING SADDER THAN ASSOCIATIONS HELD TOGETHER BY NOTHING BUT THE GLUE OF POST AGĘ STAMPS. Wyglądało na to, że i moja daleka ukochana to wyczuła, b