Fuck me l'm desperate
Osiem miesięcy po tamtych baranich mózgach i owczych oczach nagle u mnie się zjawiła. Już była na korytarzu domu i zastukała do moich drzwi. Kiedy otworzyłem, myślałem, że osunie mi się w ramiona, tak chwiejnie stała na nogach. Okulary słoneczne miała odsunięte na włosy, tak że była podobna do ryby czworooka. Była trupio blada i na prawej szczęce miała świeżą bliznę. Ale kiedy ją chciałem wprowadzić do pokoju zbyt wyraźnie jak półinwalidkę, żywo mnie odepchnęła i powiedziała, że nic jej nie jest. Że tylko nie może przywyknąć do tego cholernego tutejszego klimatu. Myślałem, że zrobiła sobie urlop w Holandii, ale kiedy już siedziała przy kawie, powiedziała, że matka przywiozła ją samolotem. Wysłała telegram i kwoka natychmiast przyleciała, żeby zabrać pisklę do gniazda. Rzuciłem okiem na tę bliznę ze świeżą różową skórą i brązowymi plamkami. Ale nie pytałem o to. Sama opowie. Tak też zrobiła. Już podczas podróży po Ameryce pojawiły się trudności. Drugi jajnik też ciągle był w stanie zapalnym i wszystko tam w środku się pokiełbasiło. Co czternaście dni miała pięciodniową miesiączkę. A kiedy chciał z nią iść do łóżka, strasznie ją bolało. Na początku był bardzo wyrozumiały i miły. Ale kiedy już znaleźli się nad Zatoką Perską w tym bloku pośród slumsów, wtenczas się to zmieniło. Powiedziała, że to z powodu nudów i klimatu, od którego każdy dostawał jakiegoś tropikalnego kręćka. Kiedy wracał z objazdowego dozoru wież wiertniczych i znowu nie było można, szedł się upić w Klubie Amerykańskim. W ciągu godziny wlewał w siebie butelkę whisky. A kiedy wracał zapestkowany do domu, potrafił jeszcze godzinami siedzieć na brzegu łóżka i człapać o podłogę swoimi ruchliwymi platfusami. Dostawała od tego szału. W końcu od byle czego. Od upału, od tych okropnych zwyczajów narodu, wśród którego tkwili zamknięci. Którego ni w ząb nie rozumieli. Miała tam starszą zaprzyjaźnioną sąsiadkę. Żonę kolegi męża. Na początku była całkiem normalna. Co prawda czytywała jakieś teozoficzne książki, ale nigdy o tym nie rozmawiała. Aż tu naraz, kiedy mężowie byli w objeździe, zaczęła kobietom w bloku podsuwać pod drzwi liściki, gdzie pisała: Opanujcie swoje żądze! Dążcie do świadomej Jedności z Wszechświatem! Namiętność burzy harmonię w Kosmosie! Miłość jest Siłą jednoczącą Wielkiego Kosmicznego Magnesu! l inne tego rodzaju bzdurki. A skończyło się na tym, że którejś nocy wszędzie po ścianach klatki schodowej i korytarzy, a nawet na szybie windy swoją gryząco czerwoną szminką wypisała literami półmetrowej wysokości: FUCK ME I'M DESPERATE. Potem wyleciała na miasto w jednych majtkach i biustonoszu. Nazajutrz rano znalazły ją śpiącą w rynsztoku, gdzieś w nędznej dzielnicy. Zajebaną prawie na śmierć. Miała zdartą skórę po wewnętrznej stronie ud. Musiały przegalopować przez nią całe plemiona. l zamiast zadbać o to, żeby znalazła się w szpitalu, one wspólnie zabrały się do skrobania i malowania ścian, żeby nie było śladu po tamtych jadowicie czerwonych szminkowych literach, kiedy mężowie wrócą do domu. A potem wróciła do swojego Humphreya Bogarta. Robił się coraz bardziej zazdrosny. Bo już prawie wcale ze sobą nie sypiali, a ci smagli zgrabni Arabowie nie przestawali na nią patrzeć. Aż jej sztywniały sutki. No i odwzajemniała spojrzenia, bo to było jedyne, co jeszcze mogła. Musiała odreagować spojrzeniami i flirtowaniem. Bo nic innego nie dało się zrobić, tylko coś zjeść i czegoś się napić. A życie mija, ani się człowiek obejrzy. Dlatego wybierała się gdzieś czasem z zaprzyjaźnionym Arabem, kiedy mąż znów był na parotygodniowym objeździe. Trochę się przejechać w jego samochodzie i trochę poprzytulać. Ale naprawdę niewierna nigdy nie była, zapewniała. Nawet by nie mogła, choćby chciała. No i kiedyś siedziała w knajpce i ktoś ją musiał przykablować, bo naraz wszedł jej mąż, który powinien był dozorować kilkaset kilometrów stamtąd. Podszedł bardzo spokojny i opanowany do ich stolika, gwałtownie ją stamtąd wywlókł i uderzył w sam środek twarzy. Jej przyjaciel nie mógł tego przełknąć. Zerwał się groźnie, wściekle wymachując rękami, rzucał się do bicia. Kucał i podskakiwał nisko, przybliżając się do jej męża. Ale to wszystko było zawracanie dupy. Próżny trzepot ptaka bojownika. Bo jej mąż trzema ciosami rzucił go na podłogę. Gdy tamten wygramolił się na proste nogi, dostał jeszcze raz w szczękę i wyeliminowany leżał jak szmata na podłodze wśród swojego wspaniałego stroju. Nagle zobaczyła go przed sobą z rewolwerem w ręku. Potem nie potrafiła powiedzieć, czy miał zamiar do niej strzelać, czy chciał ją tylko zmusić, żeby z nim poszła. Ale naraz ludzie zaczęli go ze wszystkich stron przytrzymywać. Wtenczas rozległ się strzał. Nic nie poczuła. Tylko ciepło i uczucie pieczenia. Nie miała teraz w tym miejscu czucia, powiedziała pocierając palcem po bliźnie. Mogła tam przyłożyć zapalonego papierosa. Sądziła, że mąż dostał czegoś w rodzaju udaru mózgu. Stale na tym palącym słońcu i to ciągłe picie. Na domiar złego kupił jeszcze kiedyś kameleona. Od handlarza, który przywiózł go z Madagaskaru. To było dla niej coś potwornego, to zwierzę w szklanym pojemniku w jej pokoju, z którym cały dzień była sam na sam. A te oczy tylko chodziły. Zupełnie jakby była podglądana przez dziurkę od klucza. Trzeba go było karmić karaluchami. Kiedy mąż siedział z kolegami przy kartach i alkoholu, a zobaczył biegnącego po ścianie karalucha, to za ciężko mu było wstać i go złapać. To ona musiała uciąć kawałek taśmy klejącej i przykleić go szybko do ściany. Bo za żadne skarby nie wzięłaby czegoś takiego do ręki. On tylko wołał: „Cockroach, cockroach!" Kiedy wieczorem leżała w łóżku i nie mogła spać od gorąca, zdawało jej się, że słyszy drapanie o tynk łapek uwięzionych stworzeń. Następnego ranka on je zbierał ze ściany i rzucał kameleonowi. Nie miała nic przeciw temu, że kameleon zjadał te karaluchy. Ale odgłos, jaki przy tym wydawał, to było coś ohydnego. Kiedy ją zapytałem, jak to się skończyło z jej mężem, powiedziała, że pewnie siedzi gdzieś w więzieniu albo zakładzie. Że ostatnią rzeczą, jaką jej wykrzyczał, kiedy policja odprowadzała go po przesłuchaniu, było, że ją wszędzie odnajdzie. Popatrzył na nią surowo i powiedział zajadle: „Olga, miej się lepiej na baczności". Zdjął ją śmiertelny strach i natychmiast wysłała telegram do matki, żeby po nią przyjechała. l była teraz z powrotem w Alkmaar. Wśród tych mokrych błotnistych łąk. l głowa jej pękała z bólu od tej mgły, tak jak tam na początku bolała ją z tamtej spiekoty. Powiedziałem, że teraz przynajmniej jest wolna. Z miejsca na mnie naskoczyła: „Coś ty, ja wcale nie chcę być wolna. Czuję się z tym potwornie nieszczęśliwa". Potem ścisnęła głowę rękami i odrzuciła włosy w górę bezładną rozwichrzoną chmurą, i dalej tak siedziała. Patrzyłem na te paznokcie polakierowane na macicę perłową, na białe jak ze starości dłonie w rudych włosach, które też były już takie zszarzałe i matowe. l musiałem się powstrzymać, żeby nie usiąść koło niej, nie otoczyć jej ramieniem i razem serdecznie nie wybeczeć się po tej udręce. Naraz odezwała się matowym głosem, jakby mówiła do siebie: „Ach, zaraz potem znowu się w pośpiechu rzuciłam w coś nowego. Myślałam sobie, że teraz to Pana Boga za nogi złapałam, a dziś go znów już całkiem zapomniałam. Oprócz przykrych rzeczy. Ten upał i te cholerne owady. l to moje ciało, które wciąż dawało mi się we znaki. Bo trzeba je ze sobą wszędzie włóczyć. l mogę ci tylko powiedzieć, że nie jestem zadowolona z tego życia, jakie miałam do tej pory. Zupełnie nie. Nawet czasem myślę sobie, że powinnam iść do psychiatry. Nie wiem, co począć. Jeśli się nie dopuszcza na powierzchnię różnych swoich uczuć, to koniec końców sam już człowiek nie wie, jak to z nim jest. Wszystko wypierałam. O nas też. Póki mi nie pokazałeś tych zdjęć tuż przed moim wyjazdem. Wtedy wszystko się wydostało". Wstała i zaczęła chodzić. Naraz zatrzymała się, wskazała na podłogę i powiedziała, że w środku upałów nagle zobaczyła to miejsce wyraźnie jak na dłoni. Jak tam siedzieliśmy słuchając tamtych dwóch płyt Benny Goodmana, kiedy pierwszy raz u mnie była. l że podczas pieszczot powiedziałem jej: „A teraz chętnie bym gdzieś wysiał to swoje bezcenne nasienie", l że wtedy ją to śmiertelnie przestraszyło. Naraz zaczęła się ochryple śmiać, przeciągnęła się, przycisnęła dłonie do żołądka i zapytała, czy nie sądzę, że jej piersi znowu się powiększyły. Powiedziała, że używa specjalnego mazidła na piersi. Zabrała tego całe słoiki. Z Abu Dhabi. Ma zapas wystarczający do sześćdziesiątki, dodała ze śmiechem. Po nasmarowaniu pojawia się pobudzające uczucie ciepła, jakby się leżało pod kocem elektrycznym. Potem skóra robi się czerwona. A kiedy to przechodzi, okazuje się, że naprawdę piersi są nabrzmiałe. Jej mąż wyśmiewał ją za to. Mówił, że to wcale nie pomaga. Że to zwykły krem hormonalny z Ameryki, który Arabowie przetaczają do swoich flakoników z tajemniczymi etykietkami. Zastanawiałem się, do czego ona zmierza. Żebym zapytał, czy mogę je zobaczyć i stwierdzić, że znów są takie jak przedtem? Czy było to tylko takie babskie gadanie. Bez żadnych ubocznych zamiarów. Tak czy owak na pojednanie między nami na bazie mazidła na piersi się nie zanosiło. Ale i ona sama była już gdzie indziej. W Ameryce, gdzie jednak przeżyła przyjemny okres. Niekiedy jadła pięć homarów jednego dnia. A pewnego razu zobaczyli przy drodze przez rozległą prerię, jak grupa kowbojów szlachtuje krowę. Wysiedli i przez cały wieczór się przyglądali, jak to zwierzę było rąbane na sztuki i na miejscu pieczone na rożnie. To było całkiem jak film. Rzeka bez powrotu, z Marylin Monroe, który widziała ze mną w dalekiej przeszłości. Jeszcze następnego ranka czuła na policzkach gorąco ogniska, tak blisko siedziała. To był szalony kraj. W jednej miejscowości obsługujące dziewczyny prawie sobie maczały cycki w talerzu, a krok dalej malowali nawet chromowane części samochodu na czarny mat i trzeba było sobie ukrywać ślady po nikotynie na palcach, boby człowieka nie wpuścili. Któregoś wieczoru mąż jechał sto osiemdziesiąt na godzinę, bo ledwo żyli z niewyspania, a do najbliższego motelu było dwieście kilometrów. Naraz niebieskie migoczące światło koło nich. Ryk: „Nie widzieliście naszego radaru?" Policjant, takie byczysko w czarnej skórze. Ale kiedy mu wręczyła parę drewnianych sabocików, zmiękł jak dziecko. Jego przodkowie byli Holendrami. l o mandacie nie było więcej mowy. Potem znowu zaczęła o pokazie kuriozów, na który poszła ze mną wtedy, jak mnie po raz drugi spotkała na jarmarku na Nieuwmarkt. Kobieta z wosku przywiązana do pala męczeńskiego z ciężarem u pasa stała jej wciąż przed oczami. Po łydkach ściekały czerwone strużki i krew leciała z ust. l właśnie tak się czuła, kiedy jej mąż, drugi, powiedział jej pewnego razu: „Jesteś taka dumna jak Joanna d'Arc, tylko nie taka mocna". l wtenczas wziął ją siłą. Było to dla niej coś obrzydliwego. Wstrętne było dla niej tamto, jak na plaży Amelandu szufelką rozcinałem na kawałki wszystkie te meduzy, choć wiedziała dobrze, że są nieżywe. Ale wiatr tak nimi poruszał, że wyglądało, jakby żyły. Potem znowu naraz jej się to znudziło. Wywoływanie tych wszystkich kawałków przeszłości. Zresztą przyjechała do Amsterdamu, bo musiała pójść na badania do ginekologa. Bo tak się okropnie czuła z tym swoim brzuchem i głową pękającą z bólu. A zanim poszła, powiedziała, że z nią jest odwrotnie niż z tamtą przyjaciółką znad Zatoki Perskiej, która napisała na ścianach: „Wypierdolcie mnie, jestem zrozpaczona". Też jest w rozpaczy. Ale chciałaby każdemu wykrzyczeć: „Zostawcie mnie, na litość boską, w spokoju!"