Rosa turbinata
Kiedy niedługo potem zadzwoniła do mnie jej matka, od razu tknęło mnie przeczucie, że to chodzi o Olgę. W jej głosie pobrzmiewało sztuczne współczucie, które mi wyraźnie dawało do zrozumienia, że jest silną i odporną kobietą, która potrafi się opanować. Powiedziała, że Olgę ostatnio coraz mocniej bolała głowa. Raz w nocy znalazła ją nieprzytomną w ubikacji. Leżała tam kilka godzin. Ponieważ lekarz domowy nie mógł stwierdzić przyczyny, trzeba było zrobić prześwietlenie głowy w szpitalu w Amsterdamie. Jeszcze zanim przysłali jej wyniki, dostała telefon. Natychmiast trzeba było przeprowadzić operację mózgu. Wypiłowali jej otwór z boku głowy i pokazał się tumor wielkości kawałka mydła toaletowego. Ale korzenie musieli pozostawić, bo były wrośnięte w mózg. W przeciwnym razie zostałaby sparaliżowana. Teraz była codziennie napromieniowywana i w szpitalu dawali jej nadzieję. Olga już kilka razy o mnie pytała, więc ona teraz do mnie dzwoni, żeby mnie poprosić, czy nie mógłbym jej od czasu do czasu odwiedzić. Bo ona jest jedyną, która do Olgi przychodzi, ale też nie może co dzień jeździć do Amsterdamu. Kiedy mi to wszystko opowiadała, byłem jak po zawrocie głowy. Niezdolny, żeby pojąć powagę sytuacji. Bo stanęła mi przed oczami Olga w szklistym świetle z włosami długimi jak u Wenus Botticellego. Taka piękna jak niegdyś. Jakby odrodziła się w dawnej chwale. Dopiero kiedy odłożyłem słuchawkę – ustaliwszy jeszcze dokładne godziny odwiedzin, ponieważ nie chciałem w żadnym wypadku spotkać tej ropuchy, o czym zresztą jej powiedziałem – zauważyłem dziwnie sztywną obecność oczu w głowie. A może wszystko, co wyczyniała przez te ostatnie lata, od nagłej ucieczki ode mnie aż po ostatnie wojaże nad Zatokę Perską – może to było przez tę bezbarwną bulwę, która swoimi pasożytniczymi korzeniami naruszyła mózg. Przypomniał mi się jej nieruchomy wzrok nad książką niedługo, zanim ode mnie na zawsze odeszła. Teraz po wszystkim mogło się wydawać, że wtedy nasłuchiwała, co dzieje się tam w środku. A potem w panice uciekła przed czymś, czego sama nie rozumiała, co jednak nosiła ze sobą. Wszędzie. Nierozdzielne jak cień. Po tamtej rozmowie telefonicznej zadzwoniłem natychmiast do przyjaciela internisty. „Tamta twoja ruda, jeszcze z dawna? Szkoda". Powiedział, że nic się na to nie poradzi. Może otwarcie mówić, bo przecież nic mnie już z nią nie łączy. Że owszem, próbują to powstrzymać naświetlaniami, ale to tylko odraczanie egzekucji. Bo korzenie tam pozostają. l u jednego potrwa to pięć lat, póki to znowu nie zacznie rosnąć, u innego wszystko idzie na marne po paru miesiącach. Usłyszałem od niego, co już i tak wiedziałem. Że to ją zabija. Że nie ma dla niej ratunku. l powtarzałem to sobie, gdy po gębie w nerwowym ataku płynęły mi łzy. „Umierasz, Olga. Ty umierasz". Następnego popołudnia poszedłem do niej. Leżała w separatce. Pierwsze, co zobaczyłem, to było wielkie okno z wieloma parkowymi drzewami. Z powodu zawieszonej w nim gazy i światła, które złotawo w niej się rozpraszało, wyglądało to jak gobelin. A ona leżała w niebieskawym cieniu salki, a na dworze świeciło słońce. Położyłem róże w nogach łóżka i podszedłem do niej. Wyciągnęła rękę. Bez sił i wodnistą w dotyku. Twarz też miała nalaną. Jej oczy wydawały się przez to mniejsze. Lewą stronę głowy miała łysą. Blizn nie było widać. Parę czerwonych kreseczek. Rozpoznać to było można tylko po drżeniu skóry. Że pod nią nie ma kości. Włosy, jakie pozostały, były krótkie i poprzedzielane łysymi plamkami. Nerwowo przeciągnęła po nich palcami i przyglądając się w lusterku powiedziała, że może całkowicie wyłysieje. Że tak powiedział lekarz. To z powodu promieniowania. Ale że potem włosy jej odrosną i po bliźnie nie będzie śladu. Spróbowała się roześmiać i powiedziała, że ma teraz głowę z drzwiczkami. Że ten kawałeczek kości potem się wstawi. Że przechowują go teraz na dole w lodzie. Było to dla niej takie niepoważne. Że gdzieś indziej był kawałek jej. Na początku stale jej się przypominała rycina Antona Piecka na okładce książki Trygve Gulbranssena Wiatry wieją na skały, którą widywała na regale u swojej matki. Lodowa ściana jak w lodowcu, a w nią wrysowana czaszka. Czuła po prostu ten ziąb na swojej głowie. W miejscu, gdzie była otwarta. Kiedy usiadłem koło łóżka, powiedziała, że dobrze wyglądam, a ja poczułem się jak rozbawiony drań. Bo byłem zdrowy, a nie mogłem nic dla niej zrobić. Opowiedziała mi, jak to na początku patrząc przez okno zobaczyła wspaniałe jasnozielone kwiaty na drzewach. l długo się zastanawiała, co to może być, jasnozielone kwiaty. Takie to jej się wydawało tajemnicze. Dopiero pielęgniarka powiedziała jej, że to są kasztany. Coś dziwnego działo się z jej oczami. Bo najpierw mogła dokładnie przeczytać, co było napisane pod reprodukcją róży na ścianie naprzeciw niej. Rosa turbinata. Ale teraz widziała tylko szare plamy. Nie pozwolili jej czytać, powiedzieli, że to zbyt męczące. Ale w zeszłym tygodniu matka miała ze sobą Libelle. W tajemnicy schowała ją sobie pod poduszkę. Kiedy później próbowała coś przeczytać, musiała co chwilę wracać i zaczynać od nowa, bo po paru zdaniach zapominała, co było na początku. A czasem po prostu nie rozumiała, co było napisane. Więc sylabizowała słowa jak dziecko w szkole. Naraz zapytała, jak się miewa kot. Opowiedziałem jej nie tylko, co jest z nim teraz, ale też jak mu było przez cały czas, odkąd jej zabrakło. Że na początku wciąż biegał do drzwi, gdy było słychać wysokie obcasy. Że wszędzie jej szukał po domu. Zaczęła płakać i powiedziała, że tamto jedno małe, które wtenczas sama wyciągnęła z rodzącej kotki, to jedyne stworzenie, które naprawdę było jej. Przysunąłem krzesło bliżej łóżka, otoczyłem ją ramieniem i powiedziałem, że kiedy lepiej się poczuje, pójdziemy razem go obejrzeć. Skinęła, ale płakała dalej. Położyłem rękę na jej wilgotnym policzku i przytuliłem do siebie głowę. Przesiedzieliśmy tak, dopóki nie wpadła pielęgniarka rozbawiona, jakby to była izba porodowa, mówiąc, że minęła pora wizyt. l tak przez to ostatnie półrocze jej życia spędzałem przy niej parę godzin po kilka razy w tygodniu. Przez okno, z którego także na zimę nie usunięto gazy, widzieliśmy razem, jak żółkną drzewa, jak pada śnieg. Ale kiedy znowu wszystko się zazieleniło, musiałem jej już o tym opowiadać. Była już całkiem ślepa. Na początku była zazwyczaj bardzo spokojna i trzeźwa. Przypominała sobie z niezwykłą dokładnością wiele szczegółów z przeszłości. Jak siedzieliśmy na ławce w parku Vondela i wysysaliśmy miód z weigelii, a obok w koszu na śmieci pełno było kłaków czarnej psiej sierści. Jak to asfalt był zawsze wilgotny, gdy wracaliśmy z nocnych koncertów, a kiedy raz siedzieliśmy na tarasie restauracji w Artis, widzieliśmy, jak mewa srebrzysta połknęła w całości wróbla, który się zanadto do niej zbliżył. Widziała, jak ptaszyna, jeszcze poruszając się, przechodzi przez gardło. Ohyda. Pewnego razu powiedziała, że w Meksyku kupiła mi terakotową rzeźbę z wykopalisk. Kochającą się parę. Jeszcze oblepioną ziemią. Zostawiła gdzieś w hotelu w San Diego. Jednakże później marudziła jak dziecko. Po kilka razy na godzinę musiałem obmacywać jej przednie zęby, bo zdawało się jej, że się obluzowują. W środku odwiedzin chciała mnie wysyłać po torebkę rachatłukum, bo tylko tę galaretkę miała jeszcze odwagę gryźć tymi obluzowanymi siekaczami. Albo chciała, żebym jej pomagał w układaniu łamigłówki z kolorowym krajobrazem jesiennym, chyba równie bogatym, co widoczek, jaki mi kiedyś przysłała z Kalifornii. Kiedy znajdowałem i układałem pasujące cząstki, ona odbierała mi je mówiąc, że są niedobre, że nie pasują. Robiła się wtedy jakaś złośliwa. Z wielkim taktem musiałem wtedy tak jej podsunąć właściwe składniki, żeby odniosła wrażenie, że sama je dobrała. W przeciwnym razie stawała się jeszcze bardziej rozdrażniona i kawałek po kawałku demontowała wszystko na powrót. Przed końcem roku była całkiem łysa. To się nawet zgadzało z wyglądem jej okrągłej, nabrzmiałej twarzy. Półdebilna macierz, która zdaje się uśmiechać, bo jest na pół ślepa. Ale ona była tym przerażona. Nie wiedziała, gdzie ma się podziać. Za każdym razem, gdy przychodziłem, najchętniej naciągnęłaby sobie poduszkę na głowę. Dlatego, uzgodniwszy to przedtem z lekarzem, kupiłem jej perukę. Pożyczyłem na ten cel sześćset guldenów, które zdołałem spłacić dopiero w rok po jej śmierci. Była bardziej płomiennie ruda niż jej dawne włosy. Nie posiadała się ze szczęścia. Pierwszego dnia, kiedy ją miała na głowie, bez ustanku muskała ją dłońmi. Ale wyglądała w niej szkaradnie. To było coś przerażającego. Bo się już nie dostrzegało, że jest chora. Więc to było tak, jakby zawsze właśnie tak wyglądała. Jak nadęta złośliwa księżniczka z bajki. Jadowita i kłamliwa przyrodnia siostra Kopciuszka. A kiedy jej się peruka przekrzywiła,