Выбрать главу
czasu odwiedzić. Bo ona jest jedyną, która do Olgi przychodzi, ale też nie może co dzień jeździć do Amsterdamu. Kiedy mi to wszystko opowiadała, byłem jak po zawrocie głowy. Niezdolny, żeby pojąć powagę sytuacji. Bo stanęła mi przed oczami Olga w szklistym świetle z włosami długimi jak u Wenus Botticellego. Taka piękna jak niegdyś. Jakby odrodziła się w dawnej chwale. Dopiero kiedy odłożyłem słuchawkę – ustaliwszy jeszcze dokładne godziny odwiedzin, ponieważ nie chciałem w żadnym wypadku spotkać tej ropuchy, o czym zresztą jej powiedziałem – zauważyłem dziwnie sztywną obecność oczu w głowie. A może wszystko, co wyczyniała przez te ostatnie lata, od nagłej ucieczki ode mnie aż po ostatnie wojaże nad Zatokę Perską – może to było przez tę bezbarwną bulwę, która swoimi pasożytniczymi korzeniami naruszyła mózg. Przypomniał mi się jej nieruchomy wzrok nad książką niedługo, zanim ode mnie na zawsze odeszła. Teraz po wszystkim mogło się wydawać, że wtedy nasłuchiwała, co dzieje się tam w środku. A potem w panice uciekła przed czymś, czego sama nie rozumiała, co jednak nosiła ze sobą. Wszędzie. Nierozdzielne jak cień. Po tamtej rozmowie telefonicznej zadzwoniłem natychmiast do przyjaciela internisty. „Tamta twoja ruda, jeszcze z dawna? Szkoda". Powiedział, że nic się na to nie poradzi. Może otwarcie mówić, bo przecież nic mnie już z nią nie łączy. Że owszem, próbują to powstrzymać naświetlaniami, ale to tylko odraczanie egzekucji. Bo korzenie tam pozostają. l u jednego potrwa to pięć lat, póki to znowu nie zacznie rosnąć, u innego wszystko idzie na marne po paru miesiącach. Usłyszałem od niego, co już i tak wiedziałem. Że to ją zabija. Że nie ma dla niej ratunku. l powtarzałem to sobie, gdy po gębie w nerwowym ataku płynęły mi łzy. „Umierasz, Olga. Ty umierasz". Następnego popołudnia poszedłem do niej. Leżała w separatce. Pierwsze, co zobaczyłem, to było wielkie okno z wieloma parkowymi drzewami. Z powodu zawieszonej w nim gazy i światła, które złotawo w niej się rozpraszało, wyglądało to jak gobelin. A ona leżała w niebieskawym cieniu salki, a na dworze świeciło słońce. Położyłem róże w nogach łóżka i podszedłem do niej. Wyciągnęła rękę. Bez sił i wodnistą w dotyku. Twarz też miała nalaną. Jej oczy wydawały się przez to mniejsze. Lewą stronę głowy miała łysą. Blizn nie było widać. Parę czerwonych kreseczek. Rozpoznać to było można tylko po drżeniu skóry. Że pod nią nie ma kości. Włosy, jakie pozostały, były krótkie i poprzedzielane łysymi plamkami. Nerwowo przeciągnęła po nich palcami i przyglądając się w lusterku powiedziała, że może całkowicie wyłysieje. Że tak powiedział lekarz. To z powodu promieniowania. Ale że potem włosy jej odrosną i po bliźnie nie będzie śladu. Spróbowała się roześmiać i powiedziała, że ma teraz głowę z drzwiczkami. Że ten kawałeczek kości potem się wstawi. Że przechowują go teraz na dole w lodzie. Było to dla niej takie niepoważne. Że gdzieś indziej był kawałek jej. Na początku stale jej się przypominała rycina Antona Piecka na okładce książki Trygve Gulbranssena Wiatry wieją na skały, którą widywała na regale u swojej matki. Lodowa ściana jak w lodowcu, a w nią wrysowana czaszka. Czuła po prostu ten ziąb na swojej głowie. W miejscu, gdzie była otwarta. Kiedy usiadłem koło łóżka, powiedziała, że dobrze wyglądam, a ja poczułem się jak rozbawiony drań. Bo byłem zdrowy, a nie mogłem nic dla niej zrobić. Opowiedziała mi, jak to na początku patrząc przez okno zobaczyła wspaniałe jasnozielone kwiaty na drzewach. l długo się zastanawiała, co to może być, jasnozielone kwiaty. Takie to jej się wydawało tajemnicze. Dopiero pielęgniarka powiedziała jej, że to są kasztany. Coś dziwnego działo się z jej oczami. Bo najpierw mogła dokładnie przeczytać, co było napisane pod reprodukcją róży na ścianie naprzeciw niej. Rosa turbinata. Ale teraz widziała tylko szare plamy. Nie pozwolili jej czytać, powiedzieli, że to zbyt męczące. Ale w zeszłym tygodniu matka miała ze sobą Libelle. W tajemnicy schowała ją sobie pod poduszkę. Kiedy później próbowała coś przeczytać, musiała co chwilę wracać i zaczynać od nowa, bo po paru zdaniach zapominała, co było na początku. A czasem po prostu nie rozumiała, co było napisane. Więc sylabizowała słowa jak dziecko w szkole. Naraz zapytała, jak się miewa kot. Opowiedziałem jej nie tylko, co jest z nim teraz, ale też jak mu było przez cały czas, odkąd jej zabrakło. Że na początku wciąż biegał do drzwi, gdy było słychać wysokie obcasy. Że wszędzie jej szukał po domu. Zaczęła płakać i powiedziała, że tamto jedno małe, które wtenczas sama wyciągnęła z rodzącej kotki, to jedyne stworzenie, które naprawdę było jej. Przysunąłem krzesło bliżej łóżka, otoczyłem ją ramieniem i powiedziałem, że kiedy lepiej się poczuje, pójdziemy razem go obejrzeć. Skinęła, ale płakała dalej. Położyłem rękę na jej wilgotnym policzku i przytuliłem do siebie głowę. Przesiedzieliśmy tak, dopóki nie wpadła pielęgniarka rozbawiona, jakby to była izba porodowa, mówiąc, że minęła pora wizyt. l tak przez to ostatnie półrocze jej życia spędzałem przy niej parę godzin po kilka razy w tygodniu. Przez okno, z którego także na zimę nie usunięto gazy, widzieliśmy razem, jak żółkną drzewa, jak pada śnieg. Ale kiedy znowu wszystko się zazieleniło, musiałem jej już o tym opowiadać. Była już całkiem ślepa. Na początku była zazwyczaj bardzo spokojna i trzeźwa. Przypominała sobie z niezwykłą dokładnością wiele szczegółów z przeszłości. Jak siedzieliśmy na ławce w parku Vondela i wysysaliśmy miód z weigelii, a obok w koszu na śmieci pełno było kłaków czarnej psiej sierści. Jak to asfalt był zawsze wilgotny, gdy wracaliśmy z nocnych koncertów, a kiedy raz siedzieliśmy na tarasie restauracji w Artis, widzieliśmy, jak mewa srebrzysta połknęła w całości wróbla, który się zanadto do niej zbliżył. Widziała, jak ptaszyna, jeszcze poruszając się, przechodzi przez gardło. Ohyda. Pewnego razu powiedziała, że w Meksyku kupiła mi terakotową rzeźbę z wykopalisk. Kochającą się parę. Jeszcze oblepioną ziemią. Zostawiła gdzieś w hotelu w San Diego. Jednakże później marudziła jak dziecko. Po kilka razy na godzinę musiałem obmacywać jej przednie zęby, bo zdawało się jej, że się obluzowują. W środku odwiedzin chciała mnie wysyłać po torebkę rachatłukum, bo tylko tę galaretkę miała jeszcze odwagę gryźć tymi obluzowanymi siekaczami. Albo chciała, żebym jej pomagał w układaniu łamigłówki z kolorowym krajobrazem jesiennym, chyba równie bogatym, co widoczek, jaki mi kiedyś przysłała z Kalifornii. Kiedy znajdowałem i układałem pasujące cząstki, ona odbierała mi je mówiąc, że są niedobre, że nie pasują. Robiła się wtedy jakaś złośliwa. Z wielkim taktem musiałem wtedy tak jej podsunąć właściwe składniki, żeby odniosła wrażenie, że sama je dobrała. W przeciwnym razie stawała się jeszcze bardziej rozdrażniona i kawałek po kawałku demontowała wszystko na powrót. Przed końcem roku była całkiem łysa. To się nawet zgadzało z wyglądem jej okrągłej, nabrzmiałej twarzy. Półdebilna macierz, która zdaje się uśmiechać, bo jest na pół ślepa. Ale ona była tym przerażona. Nie wiedziała, gdzie ma się podziać. Za każdym razem, gdy przychodziłem, najchętniej naciągnęłaby sobie poduszkę na głowę. Dlatego, uzgodniwszy to przedtem z lekarzem, kupiłem jej perukę. Pożyczyłem na ten cel sześćset guldenów, które zdołałem spłacić dopiero w rok po jej śmierci. Była bardziej płomiennie ruda niż jej dawne włosy. Nie posiadała się ze szczęścia. Pierwszego dnia, kiedy ją miała na głowie, bez ustanku muskała ją dłońmi. Ale wyglądała w niej szkaradnie. To było coś przerażającego. Bo się już nie dostrzegało, że jest chora. Więc to było tak, jakby zawsze właśnie tak wyglądała. Jak nadęta złośliwa księżniczka z bajki. Jadowita i kłamliwa przyrodnia siostra Kopciuszka. A kiedy jej się peruka przekrzywiła, wyglądała tak głupkowato, że można było jednocześnie śmiać się i płakać. Opowiadała coraz więcej historii, które, jak podejrzewałem, były zmyślone. Że ten jej Amerykanin ją regularnie bijał. Za każdym razem, kiedy gdzieś byli i on uważał, że z kimś flirtowała, dawał jej w domu w przedpokoju z całej siły pięścią po głowie. Dlatego jest teraz taka chora. l zawsze gdy dokądś wyjeżdżał, notował sobie stan licznika samochodu. l potem musiała się wyliczać z każdego kilometra. Kiedyś, jak byli pijani, rozebrał ją i nawkładał jej do pizdy kostek lodu. Mało nie wyskoczyła przez okno na te chatki Arabów, tak nieznośnie ją paliło i drażniło. A kiedy indziej opowiadała coś o mnie, jakby całkiem zapomniała, że przy niej siedzę. Że kazałem jej godzinami obok siebie jechać na rowerze. Póki zmęczona nie upadła razem z rowerem w trawę przy drodze. l zawsze kazałem jej wykradać róże z kwietników, więc miewała zakrwawione czubki palców od różanych kolców. Bała się śmiertelnie, że ją przyłapią. Ale po pewnym czasie skończyły się nawet kłamstwa i fantazjowania. Nie mogłem dla niej nic więcej zrobić, jak tylko jej coś poczytać. Byle jakie głupoty z Libelle. Było wszystko jedno, gdzie zacznę. Gdy na chwilę przerwałem, czasem coś powiedziała. Było to coraz bardziej bez ładu i składu, ale niekiedy domyślałem się, że coś próbuje wspominać. Kiedy do niej docierało, kim jestem. A pewnego razu powiedziała ni stąd, ni zowąd: „Jeżeli w połowie sierpnia robi się nagle zimno, wszystko staje się chaotyczne". Niedługo potem wszystko się urwało. Nic już nie widziała. Prawie nie mogła mówić. Oczy wychodziły z orbit, jakby je coś wypychało od tyłu. Zrobiła się jeszcze grubsza i bardziej nalana. Ale wciąż przynosiłem jej kwiaty. Bardziej dla pielęgniarki niż dla niej. Nie mogłem tak po prostu bezwstydnie przestać tylko dlatego, że i tak już nic nie widziała. Gdy przekraczałem jej próg, ogarniało mnie takie duszące niepocieszenie, że miałem ochotę wpaść jak Oliver Hardy, wstydliwie i nieokrzesanie rozbawiony, i z całej siły zawołać: „Aloha, babę!" A potem wyskoczyć z nią przez tę szybę i gazę i na bukiecie róż jak na spadochronie przeszybować nad pączkującymi kasztanami. Z nią, czarami na powrót odmienioną w dziewczynę moich marzeń. Kiedy przyszedłem po południu jednego z pierwszych dni wiosny, nie żyła. Umarła poprzedniego dnia wieczorem. Lekarz powiedział, że nie powinienem sobie robić żadnych wyrzutów. Zrobiłem, co mogłem. Podziwiali mnie, że zawsze przychodziłem punktualnie i nigdy nie wychodziłem przed czasem. Również kiedy mojej obecności już musiała nie zauważać. Powiedział, że to wiele dla niej znaczyło. Że musiałem ją ogromnie uszczęśliwić tą peruką, bo kiedy umarła, przyciskała ją do głowy obiema rękami. Kiedy widziałem ją ostatni raz – nie wyglądała bardziej odpychająco niż poprzednio – lekarz, który wracał ze mną, zapytał, czy może ma zatrzymać dla mnie perukę, bo zaraz będą ją składać do trumny i odwozić do krematorium w Velzen. Powiedziałem, żeby ją miała na głowie. Że ona tak chciała.