Выбрать главу

Błękitne futerko

Jak ją spotkałem. Właściwie dwa razy. Tę rudą diablicę. Choć tak nazwałem ją dopiero później, kiedy ode mnie odeszła z tym sflaczałym chujem i przy odbieraniu swoich rzeczy – maszyny do szycia, odkurzacza i jeszcze paru żałosnych rupieci – pokazała naraz, że potrafi, furia jedna, rozedrzeć takie ślepia jak mamusia. Ale to było dlatego, że kiedy jej kochanek dyżurował za drzwiami na wypadek moich nagabywań, próbowałem ją przelecieć na stojaka przed lustrem. Strzepnęła spódnicę i tupnęła jak nauczycielka. Oboje się nawet smutno zaśmialiśmy. Ja dlatego, że coś, co było między nami takie zwyczajne, nagle okazało się niemożliwe. Dlaczego zaśmiała się ona, nie wiem. A jeszcze chciała przyprowadzić tego swojego, żeby mi go przedstawić. Ale powiedziałem, że jeśli on postawi jeden krok na mojej podłodze, to mu drągiem rozwalę łeb. Już ona wiedziała, że by tak było. Zobaczyłem ją pierwszy raz, kiedy próbowałem złapać okazję na szosie w Limburgii. Gdzieś w okolicy Roermond. Padała marznąca mżawka i za przednią szybą jej samochodu prawie nic nie było widać. W przeciwnym razie nie wystawiłbym nawet ręki. Taka piękna panna w takiej wielkiej gablocie. Studiowałem rzeźbę w Amsterdamie. W akademii. Najstarsze roczniki pojechały w zimowych miesiącach na zaproszenie miasta Valkenburg wykuwać płaskorzeźby w grotach Góry Świętego Piotra. Większe od człowieka religijne sceny, po których burmistrz i panowie rada oczekiwali ożywienia turystyki. Ja się zajmowałem wskrzeszeniem Łazarza. Ale przeszła mi prawie całkiem ochota, bo sknociłem głowę Chrystusa. W skale był skamieniały jeżowiec i żeby go wydobyć w całości, wykułem za dużo marglu. Po paru dniach skamielina, którą uwolniłem z głowy syna Bożego, rozpadła się w hotelowym holu na proszek jak bryłka brązowego cukru. Tego samego wieczora wdałem się w kłótnię z szefem hotelu, bo miałem zastrzeżenia do naszego wyżywienia i zabrudziłem sufit. No bo rzeczywiście obrzydliwe żarcie nam wtenczas podetknęli. Potrawka myśliwska. Duże kęsy mięsa w brunatnej mazi. Jakby ktoś z gigantyczną sraczką nachapał się w pośpiechu. Artyści są żarłoczni i bezkrytyczni. Każdy już sobie chlapnął tego pełny talerz, ale ja odepchnąłem wazę od siebie i walnąłem pięścią w stół. „To jest mięso z wieloryba" – krzyknąłem, l wszyscy zaczęli naraz tak ostrożnie cedzić, jakby się bali ości. Próbowali, smakowali, wąchali. Zawołali kelnera. Nie mógł zaprzeczyć, ale uważał, że nazwa „potrawka myśliwska" jest jednak uzasadniona. Wieloryby zostały złowione przed laty przez Spółkę imienia Willema Barendtsa i przerobione na konserwy. Ale ludziom nie da się wcisnąć do żarcia byle czego i konserwy poszły po cenach dumpingowych do hoteli, bo liczyli na to, że zgłodniali turyści będą bez oporów wcinać tę zupę z największych trupów świata. Każdy się bał połknąć choćby kęs, a ten i ów poszedł do klopa, żeby się wyrzygać albo przepłukać usta. Posprzątali ze stołu i nic innego nie dali do jedzenia. Tylko deserek w postaci różowego budyniu, takiego twardego, że jakeśmy wkurwieni ciskali nim o sufit, nie zostawiał nawet śladu. Na drugi dzień zawołali mnie do dyrektora hotelu, bladego spuchlaczka o podbródku przycupniętym do zwiędłej szyi, który bodajże miał zajęczą wargę. Jak się po swojemu do mnie odezwał, to od razu wiedziałem, dlaczego Niemcy po przekroczeniu naszej granicy w maju czterdziestego roku dopiero w Brabancji zauważyli, że są na obcym terytorium. Całkowicie zepsułem apetyt moim kolegom. Przepyszne danie, wysoce cenione latem przez niemieckich i belgijskich smakoszy i figurujące dumnie w menu jako Ragout de Viande et de Legumes, przeze mnie poszło do świń. Zapowiedział mi, że złoży skargę u burmistrza, żeby mnie odesłali do Amsterdamu. Odparłem, że to całkiem zbyteczne, bo za parę dni, jak się skończy karnawał, sam mam zamiar wyjechać. l tak właśnie zaliczyłem jeszcze i to jedno. Jak calutka ludność miasteczka, która przez rok nie śmiała spojrzeć na innego mężczyznę albo kobietę, szła na całość. Człowiek wchodził do swojego numeru i patrzył prosto w pizdę obcej babki, podczas gdy podpity facet koło twojego łóżka wydłubywał w pośpiechu faję z rozporka. A piwo przetworzone na nasienie wstrzykiwane było paniom gdzie popadło po korytarzach i chodnikach, gdy obok pędziły korowody i grzmiały śpiewy, z których pamiętam coś w rodzaju: „Oj, ta mała się udała, zanim dała tak, jak stała, Pokazała, co tam miała, l wołała, kto da wała, Mnie też taka by się zdała". Zanim męska połowa ludności przyszła do siebie, z plamami zeschłego białego krochmalu wokół rozporków, ale z głowami pełnymi odpuszczenia, ja już wyjechałem. Oprócz swoich rzeczy zabrałem jeszcze do wojskowego worka futrzaną kurtkę o wspaniałym błękitnym odblasku, którą znalazłem jak szmatę na korytarzu, z kleistą plamą w środku jako dowodem, że tylko celny strzelec zdobywa futerka. l tak ruszyłem na pobocze szosy koło Roermond. No więc była marznąca mżawka i mój oddech było widać jak dymek z tekstem przy ustach komiksowej postaci. Buty przymarzały mi do ziemi, a na spodniach robiła się warstewka lodu i trzeszczała, kiedy się poruszałem. Ale wszystkie niewygody poszły w niepamięć z chwilą, gdy cisnąłem swoje torby do bagażnika i zapadłem się obok niej w tej landarze, która zaraz zaszła mgłą, bo zaczął się na mnie roztapiać lód i poczułem na udach chłód od nogawek. Co jakiś czas musiała nagle zmniejszać prędkość, bo na drodze leżały duże gałęzie, które porobiły się za ciężkie od oblodzenia i potrzaskały jak zapałki. Wtedy widziałem, jak jej nogi poruszają się, jakby stąpały po pedałach organów Hammonda. Ktoś przeciągał krajobraz obok nas po obu stronach auta. Brudne chałupy wśród byle jakich wiklin i ochrowych trzcin. Nudne jak flaki z olejem właściwie – gdyby nie to, że się siedziało koło takiej ślicznej panny, a przed oczami miało taki błyszczący pulpit, skąd Cliff Richard śpiewał Living Doll. „Got the one and only walking talking living doll". Gdyby się na przykład musiało pedałować tędy na rowerze jak o, tamten chłop okręcony szalikiem. Kiedy blade słońce przeświecało troszeczkę przez chmury, drzewa lśniły, jakby stały w stopionym szkle. A czasem wydawało się, że dajemy tam nura. Na ostrych zakrętach. Co rusz zerkałem w bok na jej twarz. Krągłe policzki z piegami. Te niesłychane rude włosy, o które już zapytałem, czy są prawdziwe, a gdy przytaknęła, powiedziałem tylko coś w rodzaju, że to jest wenecki blond. Ze śmiechem popatrzyłem na nią, kiedy trochę wtórowałem Cliffowi Richardowi: „Look at her hair, it's real". Tymczasem myślałem o tym, czy włosy pod pachami i łonowe też ma takie rude. l troszeczkę się od niej odsunąłem na siedzeniu, żeby przynajmniej zobaczyć jej oczy, gdy spojrzy w bok, i nie dać się od razu zaczarować. Wspaniałe oczy. Najpiękniejsze, jakie widziałem w życiu. Piwne były. Prawie złote. Mimo woli przypomniało mi się, co powiedział mi kiedyś przyjaciel studiujący biologię, trzymając na dłoni pulchną żabę: „Jeśli kiedyś spotkam babkę o takich oczach, z miejsca poproszę ją o rękę". Ale zaraz dodał „kurwa mać" i odstawił krostowate stworzenie do terrarium, bo mu naszczało na rękę. Mnie coś takiego by nie odstraszyło. Przecie to jakby aniołek siknął ci na język, l kiedy tak spoglądałem na jej twarz w tych piegach, wyobrażałem sobie, że z tym petem niedbale tkwiącym między wargami mógłbym mieć bombowy łobuzerski portrecik. A ponieważ nie rzuciło jej to jakoś na kolana, że jestem artystą, opowiedziałem jej trochę historyjek wziętych prosto z życia amsterdamskiej bohemy. Tych przyzwoitszych. No bo nie chciałem obrzucać jej najgorszymi brudami realnego życia artysty, bębniąc pięściami w pierś i z rykiem rozochoconego samca ruszającego do ataku. Jak to kiedyś w akademii wrzuciłem do pojemnika z gliną jasnowłosą modelkę i jak ją calutką tym tłustym burym błotem wysmarowałem. Darła się i gryzła, i chyba z godzinę stała przy umywalce w wyuzdanych pozach i wycierała się w stare fartuchy. Nie dodałem już, że się zemściła. Całkiem smakowicie. Bo kiedy wszyscy wyszli, przycisnęła mnie nagle do ściany i tak jak stała, zaczęła mnie brandzlować. A kiedy wystrzeliłem jej na dłoń, wzięła ręką duży powolny zamach i chlapnęła to na ziemię mówiąc: „O!" l majtając torebką wyszła z pracowni. Albo jakeśmy w pracowni anatomicznej sparzyli ze sobą dwa szkielety. Kiedy wszedł wykładowca – nazywaliśmy go Mistrzem Kościejem, bo traktował szkielety z taką troskliwością, jakby to były dziewczyny – można było pomyśleć, że to on sam ułożył to chroboczące jebanko. Bez zmrużenia oka zaczął od razu omawiać wszystkie mięśnie, które przy podobnej scenie muszą czynić swoją powinność. Dziewczyny siedziały jak piwonie i koniec końców wszystkich rozbolały głowy. Bo zeszło mu na tym bite trzy godziny. A kiedy rozłączył szkielety i podniósł je z podłogi, dymem z fajeczki, którą stale palił, dmuchnął dość bezczelnie na wskroś klatki piersiowej i powiedział: „Jeśli państwa jeszcze by interesowało, jak to jest, kiedy kobieta jest na wierzchu, proszę na przyszły.tydzień ułożyć je w tej ciekawej pozycji". Śmiała się od ucha do ucha trzęsąc brzuchem. A kiedy wyprzedzaliśmy ciężarówkę i przy tej gołoledzi musiała obie ręce trzymać na kierownicy, położyłem jej naraz dłoń na kolanach, które akurat wyglądały spod spódnicy. A nie była to skóra i kości, z tą sterczącą okropnie rzepką, ani też jakieś bezkształtne blade buły. Były to wspaniałe, imponujące kawały rzeźb, jak mawiał nasz profesor historii sztuki, kiedy nawijał o greckich mistrzach, l ostatecznie ja sam nie na próżno całe lata studiowałem anatomię. Nie odepchnęła mojej dłoni, kiedyśmy mieli ciężarówkę za sobą, ani nie ścisnęła kolan, kiedy przesunąłem rękę trochę wyżej na wewnętrzną stronę. Dlatego zaproponowałem jej, żebyśmy zjechali na bok i się pokochali. Widziałem, że oczy zaszły jej mgłą. Dlatego drugą dłonią dotknąłem jej szyi i podrapałem ją króciutko w miejscu, gdzie kończyły się włosy, i ująłem lekko za koniuszek ucha, jak złapaną kawkę. Skręciła na boczny pas i zanim samochód stał na dobre, leżeliśmy już w swoich ramionach. Zsunęła się w dół z rozchylonymi udami tak, że mogłem odsunąć jej majteczki i palce miały swobodę ruchów w jej wilgotnej szparze. Od szyi wsunąłem się pod bluzkę i gładziłem ją po plecach, które – jak się okazało, gdy z rozkoszy pochyliła się do przodu, aż mogłem zajrzeć w półmrok przełęczy między jej łopatkami – pokryte były ciemnymi cętkami jak plecy foteli w Royalu na Nieuwendijk. A ona lewą ręką – na szczęście noszę w lewej nogawce – głaskała najpierw przypadkiem, a potem celowo ten kawałek sprężyny w moich jeszcze wilgotnych dżinsach. Drapała paznokciami po materiale i dosłownie chciała go poharatać na strzępy. Wyciągnęła mi z tyłu koszulę ze spodni i wsunęła dłoń do środka. Trzeba było teraz ją wydostać zza tej kierownicy na moje siedzenie. A jeszcze czy zechce, żeby ją przyszpilić między udami. Z lekka zacząłem ją popychać i o nic nie proszona, nie przerywając pieszczot, podsunęła się miękko pode mnie. Majteczki tylko odsunąłem na bok, żeby skomplikowaną czynnością nie dać jej ochłonąć. Bo całkiem się rozpływała odurzona podnieceniem. Kiedy już byłem, gdzie trzeba, powiedziała jak w transie: „Tylko nie zrób mi dziecka, nie zrób mi dziecka", l powtarzała to za każdym razem, kiedy finiszowała i po moim zziajaniu poznawała, że już. Ale ja stale się powstrzymywałem, beznamiętnie patrząc na pudełko stojące na tylnym siedzeniu, na którym niesamowicie wielkimi czerwonymi literami było napisane HERMES S. A. – HURTOWNIA ARTYKUŁÓW GOSPODARSTWA DOMOWEGO. Kiedy już nie dałem rady, targnąłem się do tyłu, aż uderzyłem boleśnie plecami o tę całą błyszczącą guziczkami rozdzielnię – zapalniczka, światełko w te, światełko we w te, radio, wycieraczki. Ona, tak gładko jak przyszła, wysunęła się na swoje miejsce. Coś sobie poprawiła między nogami i pogodnie naciągnęła spódnicę aż na kolana. I tylko rozciągając sztywno wargi przed lusterkiem wstecznym i wycierając poślinionym palcem rozmazania szminki, zapytała: „Nic się nie dostało, najdroższy?" O rany, najdroższy, pomyślałem sobie. Powiedziała to jakoś tak prawdziwie. Czyli nie uważała mnie za ogiera kryjącego, któremu mogła się okazyjnie podłożyć. A zresztą może i tak. Też dobrze. Ale jednak najdroższy. Pokazałem jej, co ściekało po siedzeniu. l na to też popatrzyła zza jakiejś takiej mgiełki. A ja trochę jak Mackie Majcher powiedziałem: „Ani kropli, najdroższa", l wtedy oboje się roześmialiśmy. Kiedy wycierałem plamę swoją chusteczką, zapytałem, czy mnie troszeczkę lubi. A ona na to: „Jakie troszeczkę. Myślisz, że bym się dla ciebie zatrzymała? Nigdy nikogo nie zabieram. Ciebie jednego". l tak się nią zachwyciłem, że normalnie zapomniałem zasuwając zamek w rozporku, że kutas nie jest jeszcze schowany pod slipkami. Wyrwał mi się okrzyk bólu i straciłem swobodę ruchów. Skóra mojego chuja dostała się do miedzianego suwaka. Najpierw śmialiśmy się z tego, bo myślałem, że jakoś się z tym uporam, jak wtenczas, kiedy zamkiem u koszuli zaciąłem się w szyję. Powiedziałem, że teraz byłby jak znalazł ten wynalazca zamka błyskawicznego z opowiadania Tucholsky'ego. Ale nic o tym nie słyszała. A ja wychodziłem ze skóry, ale to kurestwo nie chciało puścić. Wyglądało to dosłownie, jak kiedy człowiekowi przytnie coś tramwajowa szyna na rozjeździe. Do tego jeszcze z powodu bólu mój kutas sterczał komicznie tym swoim czerwonym czubkiem do góry, podczas gdy wcięta w suwak skóra zrobiła się purpurowa. l przy najmniejszym ruchu musiałem wyć z bólu. Nie pozostawało nic innego, jak ostrożnie obcążkami rozłączyć ząbki zamka. Tylko że, cholerny świat, jak samochód długi i szeroki nie było ani śladu małych obcążek. Powiedziałem do Olgi, że musi gdzieś jechać, bo trzeba skądś pożyczyć narzędzie. Najpierw myślała o jakimś warsztacie. Ale tam trudn