Выбрать главу

Someday Sweetheart

Obejrzeliśmy Kaprysy i Dziwy Natury. Piszczel wrośnięty w drzewo. Cielę z zajęczą wargą. Mongołowatego cielaka o psiej głowie, co przyszedł na świat u chłopa Hermsa w Winschoten 13 kwietnia 1952 roku. Pejcze z obozów koncentracyjnych. Grube od smołowatej krwi. Cielę o dwóch głowach. Blade paskudztwo w mętnej cieczy. Równie dobrze mogły to być szklane słoje z na wpół zepsutymi salcesonami, które cudem udało się zdobyć na zbankrutowanym wiejskim rzeźniku. Ale naraz dostrzegało się blade oko. Jak dziurkę na guzik w brudnej bieliźnie. Wróg ludzkości numer 1, RAK. To Trzeba Zobaczyć! No i zobaczyliśmy, a jej przez cały czas ze zgrozy nie przestawały chodzić po grzbiecie ciarki. Może dlatego, że myślała o swojej matce. Ale wtedy ja o tym nie wiedziałem. O tym amputowanym jednym szczycie. Olgę zobaczyłem po raz drugi w ogródku kramu z pączkami w cieniu drzew amsterdamskiego Nieuwmarktu. Niespełna dwa miesiące po wypadku. Pewnie dlatego trzymaliśmy się z daleka od elektrycznych samochodzików, nie mówiąc o tym ani słowa, ani nawet nie żartując. Za to wjechaliśmy rozgruchotanym wehikułem do Gabinetu Okropności. Tym razem siedziała po mojej prawej stronie i było całkiem tak, jakbyśmy we śnie mieli powtórzyć tamten wypadek. Siedziała koło mnie cichutko, przyciśnięta, i ani pisnęła przy niciach oplątujących nam twarze, kiedy wapnisty pająk o korpusie wielkości orzecha kokosowego zaświecił się naraz niebieskawo na igelitowej sieci, ani wtedy, kiedy nagle w jakimś szkielecie zapaliło się światełko. Przerażający był ten kawałek ulicy, wtedy przez chwilę oświetlony w tych egipskich ciemnościach, i jasne szpary, oznaczające, że budynek jest złożony z osobnych płyt, które można zacząć przysuwać jedną do drugiej, żeby człowieka zepchnąć na zgubę i śmierć do napawającej grozą studni, jak w tym opowiadaniu Poego. Kiedy wyjechaliśmy z ciemności przez wahadłowe drzwiczki, umieszczone na końcu szeregu olbrzymich żeber, które jak łuki przewieszały się ponad nami, wtedy wydała z siebie okrzyk. Z całej siły i przenikliwie. l wtuliła twarz w mój sweter. Pomogłem jej wysiąść, i mrużąc oczy od ostrego światła, ona w dodatku trochę zakłopotana, wyszliśmy poza teren jarmarku przez tłum liżący patyczki kwaśnych cukierków, pogryzający cukrową watę, włóczący wielkie pluszowe misie, strzelający z wiatrówek, wśród jazgotu muzyki, pisku i dudnienia diabelskich młynów. Kiedy ją tam zobaczyłem siedzącą w kawiarnianym ogródku, znowu poczułem w ustach szkło z przedniej szyby. Jak ja się ucieszyłem, że znowu widzę ten rudy mglisty okaz. A ona, że zobaczyła mnie, bo odgarnęła mi z czoła włosy, żeby popatrzeć na drobne blizenki. Gdzie indziej też miałem, ale o tamte nie pytała. Zresztą bym nie mógł wyciągnąć z rozporka chuja, żeby jej pokazać, że fioletowe wgłębienia po ośmiu tygodniach jeszcze nie zniknęły. Jakby ktoś o perfidnie, kwadratowych zębach kłapnął wzdłuż szczęką. Przez dwa miesiące nie chodziłem na zajęcia w akademii. W pierwszych tygodniach z powodu strasznego bólu mięśni po wypadku, przez co mogłem chodzić tylko o lasce, bardzo uważając, i w okularach słonecznych, bo mnie bolały oczy i wszystko widziałem podwójnie. Ale w szpitalu w Eindhoven, gdzie mnie prześwietlali i tak mi naciskali głowę, jakby mi chcieli skręcić kark, powiedzieli jednak, że nie było wstrząsu mózgu. A potem jeździłem parę razy w tygodniu do Alkmaaru w nadziei, że ją spotkam. Godzinami sterczałem w bramie na ukos naprzeciw ich przedsiębiorstwa. Na okrągłej, niebiesko emaliowanej tablicy z namalowanym Hermesem, w czapce, z kaduceuszem i skrzydłami u sandałów, miałem ochotę pisać: KOCHAM CIĘ! CZEKAM NA CIEBIE, WYJDŹ DO MNIE. NIGDY CIĘ NIE ZAPOMNĘ! Nad biurem, gdzie mieszkali, nigdy nic się nie poruszyło za oknami. A kiedy dzwoniłem, energiczny głos biuralistki mówił: „Spółka Akcyjna Hermes, słucham". Wtedy prędko odkładałem słuchawkę, nic nie mówiąc. Bo kiedy za długo czekałem, ten sam głos dodawał ozięble: Niepotrzebnie pan znowu dzwoni, przecież pan wie. l tak nie połączymy pana z panną Olgą". Gdybym wtenczas wiedział o tych nożach z czasów wojny, byłbym się, już choćby po to, żeby dłużej pozostać w kontakcie z jej domem, podał za prezesa towarzystwa kampingowego poszukującego solidnych nakryć: „Noże mogą być jak najbardziej z wojny. Żaden problem, jeśli w metalu wyryty jest napis GOTT MIT UNS albo HEIL HITLER albo WIR HABEN ES NICHT GEWUSST. Ale niestety, nie byłem jeszcze tak dalece wtajemniczony w arkana prywatnej inicjatywy. Za pierwszym razem, kiedy zadzwoniłem, przełączyli mnie na wewnętrzny i odebrała matka. Ani myślała wołać dla mnie do telefonu Olgę. A żeśmy razem o mały włos uniknęli śmierci, to żaden powód. Dosyć jednej szkody, nowiutkiego samochodu, l zapowiedziała, że gdybym się naprzykrzał Oldze, ona podejmie kroki, które na pewno nie sprawią mi przyjemności. Słodziutko, że do rany przyłóż, ale: mój mąż i ja w żadnym wypadku sobie nie życzymy, aby nasza córka utrzymywała podobne kontakty. O co jej chodziło? Że jako przyszły artysta nie mam widoków, żeby zarobić na suchy chleb? Albo chciała przez to powiedzieć: z takim typem, co siedzi w samochodzie mojej córki z rozpiętym rozporkiem? Bo to niewątpliwie usłyszeli na policji. Tam nawet przez sekundę nie wierzyli w dziurawą dętkę, przez którą miała stracić panowanie nad kierownicą. Po trochu nas podpuszczali, że jesteśmy młodzi, że to zrozumiałe, kiedy się ludzie trochę poobejmują i pogłaszczą. A skończyli na insynuacjach, że na pewno jedno z nas, a może i oboje trzymaliśmy ręce nie tam, gdzie trzeba. Pies policyjny z pewnością wyniuchał krople spermy we wraku, który wisiał w wozie transportowym na podwórzu komisariatu. l wciąż nieufnie patrzyli na mój stojący otworem rozporek, który przyciągał uwagę białym trójkątem poniżej kurtki. Z drugiej strony mogli przecież pomyśleć, że to mi się zrobiło w wypadku, bo nogawice moich dżinsów były pełne rozdarć, jak kora rosnącego drzewa. „Więc to opona? l oboje państwo jesteście tego pewni". Niezręcznie napisany protokół. Przeze mnie, dyżurnego takiego-a-takiego, sporządzony itede. Tak czy owak, teraz przecież ją odnalazłem. W drodze do mojego atelier powiedziała mi, że rodzice pojechali na urlop do Austrii. Na trzy tygodnie. Pomyślałem sobie, to mogłabyś sprowadzić się do mnie na trzy tygodnie, ale nie śmiałem jej tego zaproponować z obawy, że odmówi. Sama z tym wyszła. Kiedy siedziała za mną na rowerze obejmując mnie w pasie ramionami. l ja czułem wtedy, że z tyłu za pochylonymi plecami wiozę taki skarb, siedzący tą piękną mięsistą dupą na bagażniku, że przez to bardzo ostrożnie jechałem. Żeby się to wszystko na niej nie trzęsło, l postanowiłem sobie, że nie rzucę się na nią od razu jak to zwierzę, tak jak wtedy w jej samochodzie. Bo nie z czego innego biorą się wypadki i przykrości, l tak też było. Godzinami siedzieliśmy na podłodze atelier gadając, aż nie wiadomo kiedy zrobiło się ciemno. l w kółko nastawialiśmy jedyne dwie płyty, jakie miałem. Drugi koncert jazzowy Benny Goodmana: „Hello, this is Benny Goodman and it seems to'me that l have heard that thing before. You may have heard it too as well as the other numbers…" W końcu znaliśmy to od a do zet. Z dziesięć razy Someday Sweetheart, Stardust, My Gal Sal, Josephine, Everybody Loves My Baby,,; You Turned Thfe Tables On Me. A w przerwach ona opowiadała różności. Najpierw o ojcu, bo jego najbardziej kochała. O jego manii dłubania w nosie. Składowisko śrutu na spodzie fotela. Że strasznie się śmiał całym swoim grubym ciałem, kiedy sztywna od tego wypadku wróciła do domu i z bólu nie mogła usiąść, i że wcale się nie gniewał z powodu auta. Że wszystkie jeremiady jej matki kwitował stale powiedzeniem: „Kobieto, co tu drzeć szaty o jakaś blaszaną puszkę?!" Że w czasie deszczu albo wichury podchodził do okna i poczciwie mówił: „Jaka zła pogoda, zupełnie jak ludzie". Pewnego razu umówiły się z jej koleżanką, że wyrecytują to razem z nim w chórze, dokładnie co do słówka, bo to już było coś jak wyliczanka. l wyrecytowały to dokładnie co do słówka. Tylko że on nie otworzył ust i trząsł się ze śmiechu. Bo w niektórych rzeczach potrafił być po świńsku przebiegły. Że chodził po domu kaszląc tak po staroświecku. Słyszała to aż w swoim pokoju, gdzie leżąc czytała Pod skrzydłami mamusi albo Uparciuszka. l jak kiedyś jej ostrożnie wyciągał paluszek z buzi, jak korek z butelki, mówiąc przy tym: „Twoje paluszki to przecież nie lizaki, laluniu". Że matka powiedziała jej, kiedy jako dziesięcioletnia dziewczynka weszła do łazienki i zobaczyła to miejsce po obciętej piersi, wyrównane jak grabiami: „To się zrobiło od twojego ssania". l potem długi czas myślała, że się traci piersi przy urodzeniu dziecka, bo niemowlę je zjada. O szkole podstawowej. O pierwszych chłopakach ze zbyt długimi rękami. Tych jednorękich: „Zwiążę cię jedną ręką!" Skrzyżowane ręce przycisnąć do piersi, przytrzymać jedną ręką, drugą można macać. Że kiedyś z którąś koleżanką związały szkolnym ręcznikiem w niebieską kratę chłopczyka z klasy. Koleżanka powiedziała wtedy: „Winnetou wolny, gdy zje robaka". A on miał powtórzyć. „Winnetou wolny, gdy zje robaka", powiedział potulnie i zmysłowo, z zadumaniem w oczach, jakby robił kupę. Przyniosły spod kamienia na boisku jakiegoś robaka i położyły mu na języku, który on wystawił, jakby się spodziewał opłatka. l z rozstawionymi wargami, żeby dobrze widziały, pogryzł robaka na kawałeczki i połknął. Potem powiedział: „Teraz jestem wolny". Wypuściły go, a on poszedł do kranu i popił łykiem wody. Popatrzyła się na mnie z powagą i powiedziała: „Kiedy się zje robaka, to się jest wolnym. Naprawdę w to wierzę. Ale ja bym tak nigdy nie potrafiła". Wziąłem ją za ręce, podciągnąłem, żeby wstała, i zaczęliśmy tańczyć. l hadn't anyone till you, l never gave my love till you, And through my lonely heart… l zapaliłem parę świeczek, bo to było w czasach artystycznych prywatek przy świecach i cierpkim krajowym winku. Świece w pustych butelkach, l chcąc nie chcąc przypomniałem sobie, co ktoś kiedyś powiedział na takiej zabawie: „Takie pełne krągłe babeczki to się, proszę ciebie, nie szczypią". W trakcie tańca uniosłem jej spódnicę