Выбрать главу
z Camera Obscura. A za siedem miesięcy można ja było widzieć na Kalverstraat, jak człapała za wózkiem z ciemnowłosym dzieciątkiem o dużych piwnych oczach, niechybnie zrobionym przez włoskiego rybaka z łuskami i krwią tuńczyków we włosach łonowych, gdzieś o zmroku na plaży między Genuą a Neapolem, podczas gdy między jej mokrymi pośladkami skrzypiał piasek, a po wodzie niósł się zgiełk głosów i arii, jakby morze było najwyższą galerią opery w czasie przerwy. Surinamska Mulatka, która była statystką w zespole baletowym z Afryki i straszne katusze cierpiała z tego powodu, że ci czarni jak węgiel skoczkowie nie uważali jej za pełnowartościową: „Ty w ogóle jesteś nie wiadomo co. Kawa z mlekiem. Du cafe et du lait". Która na wszystko, co powiedziałem, miała jedną odpowiedź: „Idź zrób szybko kupę, idź z tym prędko do toalety". Która stroiła do mnie najdziwniejsze urocze minki przy udziale swojego bardzo ruchliwego noska i nazywała mnie Lubczyk Dupczyk, i obejmowała mnie, kiedy w odwet robiłem dzikie miny, mówiąc przy tym: „Potworku, no chodź, dam ci buzi". Bladolica Willie, która się musiała zapatrzyć w fusy od kawy i do mojego atelier przyszła z wózkiem, w którym pod parasolem w białe kwiatki królowało między torbami zakupów urocze i spokojne Murzyniątko. l która mi dokładnie z okazaniem odcinka kasowego wyliczyła, ile jestem jej winien za siekany befsztyk, który mój kot fachowo wypakował i zjadł między igrającymi nóżkami dziecka, kiedy myśmy się kochali. Annie, która twierdziła, że nienawidzi wszystkich mężczyzn, a to dlatego, że dawniej jej ojciec, czasem, kiedy był nie ogolony, brał ją na ręce, mówił, że da jej spróbować kruchego sucharka, i szurał swoim szorstkim zarostem o jej policzek. l wybuchał śmiechem, kiedy ze łzami w oczach uciekała. Nie chciała się ze mną pierdolić, odwróciła się do mnie kościstą dupą i powiedziała, że moje cholerowanie kojarzy jej się z chlorowaniem (na wklęsło, chlorkiem żelaza – chodziła na kurs miedziorytnictwa). Kiedy ją jednak w środku nocy wziąłem po półprzytomnej szamotaninie splątanych nóg, nie mogła się spuścić. Choć starałem się być dla niej taki miły, jak tylko umiałem, i dawałem wszystko z siebie, było tak, jakbym próbował napompować przebitą dętkę. Dziewczyna z psem bokserem, która tak rozpaczliwie się we mnie zakochała, że chciała mi się oddać dopiero w noc poślubną. A kiedy do tego nie doszło, codziennie przechodziła stęskniona koło mojego domu odwracając głowę. Jedynie kiedy pies podnosił nogę pod pobliskim drzewem, spoglądała przelotnie w moje okna. Natomiast jeśli przycupnął na drżących tylnych łapach, żeby wydusić balaska, jakby zapuszczał korzeń, szarpała go niecierpliwie. Czerwieniła się ze wstydu po szyję, jakby to ona osobiście przede mną w kucki robiła kupę. W dniu urodzin położyła mi pod drzwiami dużą muszlę słodkowodnego małża, której środek z macicy perłowej wymoszczony był mchem, a na tym leżały czerwone jagódki, imitacje pereł i jeszcze jakieś śmiotki. Obok leżała kartka z reprodukcją Picassa, dziewczyną o płaskiej twarzy, jaką sama miała, i wielkich melancholijnych oczach. Ona niestety takich nie miała. Na odwrocie napisała: „Jakże musisz być samotny, abyś przestał to czuć. Jakże musisz być cichy, aby pragnienie przestało przemawiać". Ale w końcu i tego było mi dosyć. Skończyłem z tym. Straciłem ochotę. Zacząłem rzygać na sam widok spódniczki. Najpierw myślałem, że popadłem w impotencję po jednej dziewczynie, która miała takie zarośnięte piersi, że głowa człowieka leżała jakby między dwoma orzechami kokosowymi. Ale to nie było to. Nie mogłem tego po prostu odnaleźć. Niczego z niej. Z Olgi. U wszystkich tych dziewuch, jakie przypadek nawiał mi ze wszystkich stron świata do łóżka, znajdowałem zaledwie maleńką cząstkę tego, czego tak usilnie pożądałem, za czym jak wariat tęskniłem. Jedna miała jej oczy (prawie jej oczywiście, w przeciwnym razie już by mi to wystarczyło), inna jej pośladki, jej głos, jej pępek, jej biodra, była pocętkowana piegami na podobieństwo asfaltu Piątej Avenue w Nowym Jorku po paradzie z confetti, jak mój ukochany rudzielec. Ale gdybym nawet założył cały harem z tych cząstek i cząsteczek Olgi, nie potrafiłbym z takiej rozsypanej łamigłówki ułożyć pełnego jej wizerunku. l wtedy przyszło najgorsze. Zacząłem o tym chrzanić. O niej i o tym nieszczęściu. Jak wyglądała. Jej włosy, jej oczy; jeśli byłem bardziej spoufalony, o jej piździe, pośladkach, cycach. Jaka była. Że pewnego razu czyszcząc zamszem szybę powiedziała: „Czy zauważyłeś kiedy, że parapety mają specyficzny zapach?" Kiedy zapytałem, czym pachną, ona odpowiedziała: „Mokrym oknem". Że kiedyś na samym początku spytałem ją, czy pójdzie ze mną obejrzeć Wiśniowy sad. A ona zachłannie i żarłocznie na to: „Tak, a gdzie to jest?" Kiedy jej powiedziałem, że to taka sztuka Czechowa, trochę się zawstydziła mówiąc, że o tym wiedziała, tylko chciała zapytać, w jakim teatrze grają. A jestem pewien, co sobie wyobraziła: że to jest sad, w którym za parę guldenów można się najeść wiśni, ile dusza zapragnie. Że w parę dni potem przyniosłem jej duże torbę majowych czereśni i że się zaczerwieniła, ale pałaszując powiedziała: „To jest najgorsze w całej śmierci. Że się już nigdy nie będzie jadło czereśni". Że któregoś rana leżeliśmy długo w łóżku i pod naszym oknem rozległ się jakiś ostry kobiecy głos: „Uhu-uhu-uhu, Frits!", na co ona powiedziała: „Ratuj się, komu Frits na imię", l to o trutniu też często opowiadałem: „Jakby to było fajnie być trutniem. Gruby brzusio w wełnianym swetrze w paski, na takich dwu skrzydełkach z gazy". Gdy to opowiadałem, oczy mi napływały łzami (ona miała taki wełniany sweter w paski, ale go spaliłem, kiedy odeszła) i wtedy musiałem starać się, żeby nie mrugać, bo wtenczas spływały. Ale zanim do tego doszło, pożółkłe rączęta jednej czy drugiej nieco zwietrzałej kariatydy (z tych podpierających ściany na zabawach) już mnie ze zrozumieniem obejmowały. Bo czego jak czego, ale bezbłędnego instynktu w ocenie stopnia wilgotności twoich oczu nie można takim odmówić, l wtedy dopadają cię pikującym lotem, jak motyl kielicha kwiatowego pełnego nektaru. Gdybym ja mógł napisać: Widzimy bohatera niniejszej opowieści w tym stadium kryzysu duchowego, kiedy doprowadzony przez zadumę nad sobą samym i samotność do rozpaczliwego stanu, dostaje silnego przechyłu w stronę pocieszycielskiej damskiej piersi. Gdybym mógł tak ironicznie sobie o tym pisać. O sobie jako bohaterze. Wówczas nie byłbym ofiarą tej historii, a trzymałbym wszystkie sznurki mocno w garści. Ale nie widzę, kurwa mać, żadnego bohatera. Widzę siebie i wszystko, co we mnie jest żałosnego. Z tymi krokodylimi łzami i w ogóle. Widzę się na przyjęciu przyciśniętego w kącie do jakiejś starszej kobiety. l nie, żeby od razu jakiś masaż, jakby kto myślał. Czysty przypadek syna marnotrawnego. Ona otoczyła mnie pocieszycielsko ramionami, podczas gdy za nami wśród niedopałków i rozchlapanych napojów całe to stado wściekłych bawołów galopuje od Rock Around The Clock do Yes Tonight Josephine. l niech mnie kule biją, przecież się nie wyprę, że właśnie toczę ślozy. Widać to po moich barkach. Że próbuję się powstrzymać. Wypłakiwać się u jakiejś pierwszy raz w życiu spotkanej baby! l to w dodatku jakiejś szantrapy. Gdyby była inna, to przecież już by tańczyła rocka albo na bosaka szlajała się w ludowych wygibasach. Z wielkimi siekaczami zawadzającymi przy mówieniu o dolną wargę, l tak stałem się znany na przyjęciach. Milczący chłopak o nieodwołalnie białych jak marmur i przedwcześnie zapadłych policzkach. Romantyczny poeta suchotnik Pięt Paaltjens w nowym wcieleniu z tworzyw sztucznych. A czasem usłyszałem, jak ktoś w pobliżu rzucił w rozmowie: „To chyba była tamta ruda, co?" Albo „W naszych czasach to się prawie nie zdarza. Każdy się cieszy, jak mu się stara zmyje". A bardziej chropawe natury: „Też ma się, kurde, czym przejmować. Przecież wszystkie są takie same, jak się już ich dosiądzie. Byle którą, byle z dziurą, powiedział chłop i przystawił się do swojej świni". Ale te wszystkie pocieszające mamuśki czegoś mnie nauczyły. Bo nieraz miały córki w tym samym wieku co Olga. l jedna z tych żądnych władzy zgred powiedziała mi kiedyś, gdy rozmowa zeszła na moją teściową – tamtą z jednym cyckiem – i się jej spytałem, jak matka może córkę tak z pełną świadomością wpędzić w nieszczęście: „Każda matka jest dla swoich córek macochą", l wtedy olśniło mnie coś, co Olga na samym początku mówiła, że początek bajki o Królewnie Śnieżce zrobił na niej jako dziecku takie okropne wrażenie, że matka nigdy nie chciała jej przeczytać tej bajki, bo uważała ją za zbyt okrutną. Ale ojciec czytał. Królowa, która patrzy na padający śnieg przez okno w ramie z czarnego hebanu. Kłuje się igłą w palec i patrząc na krew mówi: „Chciałabym mieć dziecko tak białe jak śnieg, tak czerwone jak krew i tak czarne jak heban". Czerń, biel, czerwień. Te kolory utkwiły jej na zawsze w pamięci jako bajkowy strach, l nagle pojąłem, że matka nie chciała jej tego czytać wcale sobie tego nie uświadamiając, ponieważ bajka podstawiała jej pod nos lusterko, mówiące nie tylko to, kto w kraju jest najpiękniejszy, ale i to, co zrobić z zatrutym jabłkiem, które się trzyma na podorędziu dla swojej pasierbicy, l już ją widzę, to wstrętne, podłe babsko, przebrane za staruszkę, a w gniewie mało mi się nie napisało: specjalnie się nie musiała do tego przebierać. Widzę, jak wyciąga jabłko zza pazuchy, l dostrzegam, że wpycha mojej ukochanej w usta nic innego, jak swoją zrakowaciałą, pełną zgnilizny i trującą pierś. l rozumiem teraz, że od samego początku na wszystko było za późno. Wiem, że już nigdy nie będzie możliwe, aby zatruty kęs wyskoczył jej z gardła, a ona żeby siadła prosto i zapytała: „Gdzie ja jestem?" l że ja nigdy nie będę księciem, który powie: „Jesteś przy mnie. Kocham cię bardziej niż cokolwiek na świecie".