Выбрать главу

— Nazwijmy to przyjęciem Nowego Wspaniałego Gatunku — powiedział Wendell Packer, gdy wszedł przez drzwi z siatki i wręczył Kaye bukiet róż. Za nim pojawił się Oliver Merton z pudełkiem czekoladek Godiva i szerokim uśmiechem. Rozejrzał się z ciekawością po wnętrzu przyczepy mieszkalnej.

— Gdzie maleńkie cudo?

— Śpi — powiedziała Kaye, odwzajemniając jego uścisk. — Kto tam jeszcze jest? — Zawołała zachwycona.

— Przeszmuglowaliśmy Wendella, Olivera i Marię — odparła Eileen Ripper. — A oto mamy…

Wyciągnęła ręce w stronę zakurzonej starej furgonetki, stojącej na żwirowym podjeździe pod samotnym dębem. Christopher Dicken z pewnym trudem gramolił się z miejsca pasażera na pierwszej kanapie. Miał sztywne nogi. Wziął od Marii Konig parę kul i obrócił się w stronę przyczepy. Zdrowym okiem spojrzał na Kaye, która przez chwilę pomyślała, że zaraz się rozpłacze. Gdy jednak uniósł kulę i pomachał jej, uśmiechnęła się.

— Trochę mnie wytrzęsło! — Zawołał Dicken.

Kaye pobiegła, mijając Mitcha, i mocno uścisnęła Christophera. Eileen i Mitch stali obok siebie.

— Starzy przyjaciele? — Spytała Eileen.

— Przypuszczalnie bratnie dusze — odparł Mitch. Jego też cieszył widok Christophera, ale nie mógł się powstrzymać przed lekkim ukłuciem męskiej zazdrości.

Salonik był za mały, aby pomieścić ich wszystkich, więc Wendell opierał rękę na szafce w korytarzu i patrzył stamtąd na pozostałych. Maria i Oliver siedzieli razem na kanapie pod szerokim oknem. Christopher zajął błękitne winylowe krzesło, a Eileen przycupnęła na jego poręczy. Mitch wszedł z kuchni, trzymając w każdej ręce pęk kieliszków na wino, a pod obiema pachami po butelce szampana. Oliver pomógł ustawić naczynia na okrągłym stole przed kanapą i ostrożnie odkorkował butelki.

— Z lotniska? — Zapytał Mitch.

— W Portland. Mają dość marny wybór — odparł Oliver.

Kaye przyniosła Stellę Novą w różowym nosidełku i położyła ją na małym, porysowanym stoliku do kawy. Niemowlę się obudziło. Wodziło ospale oczkami po pokoju; puściło banieczkę śliny. Lekko kiwało główką. Kaye nachyliła się, aby poprawić śpioszki.

Christopher patrzył na nią jak na ducha.

— Kaye… — Zaczął; głos mu się łamał.

— Nie trzeba — powiedziała Kaye, po czym dotknęła jego pokrytej czerwonymi szramami ręki.

— Trzeba. Czuję, że nie zasługuję na bycie tutaj z tobą i Mitchem, z nią.

— Ciii — uciszyła go Kaye. — Byłeś z nami od początku.

Christopher się uśmiechnął.

— Dziękuję ci.

— Ile ma? — Szepnęła Eileen.

— Trzy tygodnie — odparła Kaye.

Maria odważyła się pierwsza i pogładziła rączkę Stelli palcem. Paluszki dziecka zacisnęły się na nim i lekko pociągnęły. Stella się uśmiechała.

— Zachowała ten odruch — powiedział Oliver.

— Och, zamknij się — nakazała Eileen. — To jeszcze niemowlę, Oliverze.

— Zgoda, ale wygląda tak…

— Pięknie! — Zakończyła Eileen z naciskiem.

— Odmiennie — upierał się Oliver.

— Prawie już tego nie zauważam — powiedziała Kaye, wiedząc, co miał na myśli, ale pragnąc się trochę bronić.

— My też wyglądamy odmiennie — zauważył Mitch.

— Oboje wyglądacie ładnie, a nawet stylowo — stwierdziła Maria. — Niedługo będą się o was zabijać żurnale. Maleńka, piękna Kaye…

— Szorstki, przystojny Mitch — dopowiedziała Eileen.

— Z policzkami jak u kałamarnicy — zakończyła za nich Kaye.

Śmieli się, a Stella wierciła się w nosidełku. Potem zaszczebiotała i w pokoju znowu zaległa cisza. Stella zaszczyciła każdego z gości po kolei drugim, dłuższym spojrzeniem, kiwając główką, gdy wyszukiwała ich w całym pokoju, zataczając pełen krąg do Kaye, a potem znowu się wiercąc na widok Mitcha. Uśmiechnęła się do niego. Mitch czuł, że płoną mu policzki, jakby pod jego skórą przepływała ciepła woda. Resztki masek opadły osiem dni wcześniej i patrzenie na córeczkę było dlań trochę nowym przeżyciem.

— O Boże — rzucił Oliver.

Maria patrzyła na nich troje z opadłą szczęką.

Po policzkach Stelli Novej przepływały fale bladej żółci i złota; lekko rozszerzyła źrenice, mięśnie wokół oczek i powiek ściągały skórę w delikatne i skomplikowane wzory.

— Nauczy nas mówić — stwierdziła Kaye z dumą.

— Jest niesamowicie oszałamiająca — powiedziała Eileen. — Nigdy nie widziałam piękniejszego niemowlęcia.

Oliver poprosił o pozwolenie na podejście bliżej i pochylił się, aby obejrzeć Stellę.

— Jej oczka naprawdę nie są takie wielkie, jedynie tak wyglądają — powiedział.

— Oliver uważa, że następni ludzie powinni przypominać ufoludki — stwierdziła Eileen.

— Kosmitów? — Rzucił Oliver z pogardą. — Zaprzeczam tym słowom, Eileen.

— Jest w pełni ludzka, w pełni nowa — powiedziała Kaye. — Nie oddzielna, nie odległa, nie różna. To nasze dziecko.

— Oczywiście — zarumieniła się Eileen.

— Przepraszam — powiedziała Kaye. — Za długo już tu jesteśmy, mamy za dużo czasu na myślenie.

— Wiem coś o tym — stwierdził Christopher.

— Ma naprawdę zdumiewający nosek — zauważył Oliver. — Taki delikatny, a jednak szeroki u podstawy. I kształt… Sądzę, że wyrośnie na wyjątkową piękność.

Stella spojrzała na niego uważnie, z bezbarwnymi policzkami, potem znudzona odwróciła wzrok. Próbowała znaleźć Kaye. Ta przysunęła się w pole widzenia dziecka.

— Mama — zaświergotała Stella.

— O mój Boże — powtarzał Oliver.

Wendell i Oliver pojechali do sklepu Little Silver i kupili kanapki. Jedli wszyscy przy stoliku piknikowym ustawionym za przyczepą; było chłodniejsze popołudnie. Christopher mówił bardzo niewiele, uśmiechając się sztywno, gdy słuchał innych. Zjadał swoją kanapkę na paśmie wyschłej na siano trawy, siedząc na rozklekotanym krześle biwakowym.

Mitch podszedł i usiadł przy nim na trawie.

— Stella śpi — powiedział. — Kaye jest z nią.

Christopher uśmiechnął się i pociągnął łyk z puszki 7UP.

— Chciałbyś wiedzieć, co sprowadziło mnie tak daleko — odrzekł.

— No dobrze. To na początek.

— Jestem zdziwiony, że Kaye tak łatwo wybaczyła.

— Przeszliśmy przez wiele zmian — odparł Mitch. — Muszę przyznać, że mieliśmy wrażenie, iż o nas zapomniałeś.

— Ja też przeszedłem mnóstwo zmian — powiedział Christopher. — Usiłuję ustawić wszystko na nowo. Pojutrze jadę do Meksyku. Ensenada, na południe od San Diego. Samodzielnie.

— To nie wakacje?

— Zamierzam przyjrzeć się przekazowi poziomemu starych retrowirusów.

— Bzdura — rzucił Mitch. — Wymyślili to, aby mieć powód do utrzymywania Zespołu Specjalnego.

— Nie, naprawdę coś w tym jest. Jak dotąd pięćdziesiąt przypadków. Mark nie jest potworem.

— Nie jestem pewny. — Mitch wpatrywał się ponuro w pustynię i przyczepę mieszkalną.

— Uważam jednak, że przyczyną może nie być wirus znaleziony przez nich. Przejrzałem stare pliki o Meksyku. Natrafiłem na podobne przypadki sprzed trzydziestu lat.

— Mam nadzieję, że ustalisz to szybko. Było tu miło, ale moglibyśmy dokonać znacznie więcej… W innych okolicznościach.

Kaye wyszła z przyczepy, trzymając przenośny czujnik pilnujący zdalnie dziecka. Maria podała jej kanapkę na papierowej tacce. Kaye dołączyła do Mitcha i Christophera.