Выбрать главу

— Co sądzisz o moim trawniku? — Zapytała.

— Jedzie szukać choroby meksykańskiej — powiedział Mitch.

— Myślałam, że odszedłeś z Zespołu Specjalnego.

— Odszedłem. Przypadki są prawdziwe, Kaye, ale nie sądzę, aby były bezpośrednio powiązane z SHEVĄ. W tej sprawie było już tyle zwrotów — opryszczka, choroba Epsteina-Barr. Domyślam się, że dostałaś biuletyn CDC o znieczuleniu.

— Nasza lekarka dostała — wyjaśnił Mitch.

— Inaczej mogliśmy stracić Stellę — dodała Kaye.

— Teraz rodzi się coraz więcej niemowląt SHEVY. Augustine musi się z tym zmierzyć. Chcę tylko trochę oczyścić przedpole przez sprawdzenie, co się dzieje w Meksyku. Wszystkie przypadki miały miejsce właśnie tam.

— Sądzisz, że może istnieć inne źródło? — Zapytała Kaye.

— Chcę to zbadać. Mogę już trochę chodzić. Wynająłem asystenta.

— Jak? Nie jesteś bogaty.

— Otrzymałem dotację od bogatego ekscentryka z Nowego Jorku.

Oczy Mitcha się rozszerzyły.

— Chyba nie od Williama Daneya!

— We własnej osobie. Oliver i Brock mają zamiar zadać cios dziennikarski. Uważają, że mogę zdobyć dowody. To wyzwanie, i do diabła, wierzę w nie. Zobaczenie Stelli… Stelli Novej… Naprawdę dało mi kopa. Po prostu brakowało mi wiary.

Od strony dębu nadeszli Wendell i Maria. Packer z papierowej torebki wyciągnął numer czasopisma.

— Sądzimy, że chętnie rzucisz na to okiem — powiedziała Maria, wręczając je Kaye.

Kaye spojrzała na egzemplarz i wybuchnęła głośnym śmiechem. Na jaskrawopomarańczowej okładce „WIRED” wydrukowano czarną sylwetkę skulonego płodu z zielonym znakiem zapytania w środku. Wielki napis głosił: „Człowiek 3. 0: Nie wirus, ale wersja poprawiona?”

Dołączył do nich Oliver.

— Widziałem to — powiedział. — „WIRED” nie ma obecnie większych wpływów w Waszyngtonie. Wiadomości są niemal bez wyjątku przygnębiające, Kaye.

— Wiemy — przyznała Kaye, poprawiając kosmyk włosów porwany przez wietrzyk.

— Ale są i dobre. Brock mówi, że „National Geographic” i „Nature” zakończyły recenzowanie jego artykułu o neandertalczykach z Innsbrucku. Ma zostać wydrukowany w obu razem za sześć miesięcy. Brock zamierza ogłosić, że to potwierdzony przykład działania ewolucji, wspomni też o SHEVIE, choć tego nie podkreśli.

— Czy Christopher powiedział ci o Daneyu?

— Kaye przytaknęła.

— Zamierzamy zacząć ostatnie okrążenie — powiedział Oliver; jego oczy błyszczały. — Christopher musi jedynie wyśledzić wirusa w Meksyku i przechytrzyć siedem laboratoriów narodowych.

— Jesteś w stanie — zapewnił Mitch Christophera. — Byłeś pierwszy, nawet przed Kaye.

Goście zbierali się przed długą drogą przez północne pustkowia i poza rezerwat. Mitch pomógł Christopherowi usiąść na miejscu pasażerskim. Podali sobie ręce. Gdy Kaye, trzymając śpiącą Stellę, ściskała się z pozostałymi, Mitch zobaczył półciężarówkę Jacka jadącą zakurzoną drogą.

Sue nie było z nim. Hamulce zazgrzytały, gdy Jack zatrzymał się na podjeździe, tuż obok furgonetki. Mitch podszedł, aby porozmawiać, gdy Jack otworzył drzwiczki. Nie wysiadł.

— Co z Sue?

— Jeszcze się trzyma — odparł Jack. — Chambers nie może użyć żadnych lekarstw, aby pomóc jej urodzić. Doktor Galbreath wszystkiego pilnuje. Możemy tylko czekać.

— Chcielibyśmy się z nią zobaczyć — powiedział Mitch.

— Nie jest w dobrym humorze. Warczy na mnie. Może jutro. Teraz muszę przeszmuglować twoich przyjaciół starą drogą płukaczy złota.

— Jesteśmy ci wdzięczni, Jack — powiedział Mitch.

Jack zamrugał i opuścił usta. Odpowiadało to u niego wzruszeniu ramionami.

— Dziś po południu odbędziemy specjalne zebranie — oznajmił.

— Kobieta z Cayuse znowu na nas naskoczyła. Część pracowników kasyna utworzyła grupkę. Są wściekli. Mówią, że kwarantanna nas zrujnuje. Nie zechcą mnie słuchać. Mówią, że jestem stronniczy.

— Co możemy zrobić?

— Sue nazywa ich zapaleńcami, ale zapalają się nie bez przyczyny. Chciałem was tylko powiadomić. Wszyscy musimy być przygotowani.

Mitch i Kaye pomachali i patrzyli, jak ich przyjaciele odjeżdżają drogą. Nad okolicą zapadał wieczór. Kaye skorzystała z resztek ciepła, siadając pod dębem na składanym krześle i tuląc Stellę, aż nadeszła pora zmiany pieluszki.

Przewijanie nieodmiennie sprowadzało Mitcha na ziemię. Po dokładnym wytarciu przez niego córeczka śpiewała słodko niczym ziarnojad wśród kołysanych wiatrem gałęzi. Jej policzki i brwi rumieniły się niemal na czerwono, gdy znowu poczuła się dobrze, i mocno chwytała palec ojca.

Kołysząc się lekko na biodrach, szedł ze Stellą w ramionach za Kaye, która pakowała brudne pieluszki w plastikową torebkę, aby zabrać je do prania. Kaye obejrzała się przez ramię, gdy znaleźli się przed szopą z pralką i innymi maszynami.

— Co mówił Jack? — Spytała.

Mitch jej opowiedział.

— Będziemy żyć na walizkach — stwierdziła rzeczowo. Spodziewała się gorszych wiadomości. — Jutro znowu je zapakujemy.

91

Hrabstwo Kumash, wschodnia część stanu Waszyngton

Mitch przebudził się z głębokiego snu, w którym nic mu się nie śniło, i usiadł w łóżku, nasłuchując.

— Co to? — Szepnął.

Kaye leżała obok, nieruchomo, lekko pochrapując. Spojrzał przez łóżko na półeczkę Stelli zawieszoną na ścianie, na stojący na niej zegar na baterie ze wskazówkami lśniącymi w mroku na zielono. Było piętnaście po drugiej w nocy.

Bez namysłu przesunął się na koniec łóżka i wstał, ubrany tylko w bokserki, przecierając oczy. Skląłby każdego, który by się odezwał, ale w domu panowała cisza. Potem serce zaczęło mu bić szybko i poczuł niepokój przepływający przez jego nogi i ręce. Obejrzał się przez ramię na Kaye, pomyślał o obudzeniu jej, ale się na to nie zdecydował.

Wiedział, że powinien sprawdzić dom, upewnić się, że nikt nie chodzi na dworze, przygotować jakąś zasadzkę. Wiedział, zbytnio o tym nie myśląc, i zaczął od złapania stalowego pręta, który leżał pod łóżkiem na taką właśnie okoliczność. Nigdy nie miał broni palnej, nie znał się na niej, i wchodząc do saloniku zastanawiał się, czy nie było to nierozsądne.

Zadygotał na chłodzie. Pogoda się zepsuła; w oknie nad kanapą nie widział żadnych gwiazd; wszystko przesłoniły chmury. Potknął się o kubeł na pieluszki stojący w łazience. Potem poczuł nagle, że jest wzywany z wnętrza domu.

Wrócił do sypialni. Tkwiące do połowy w cieniu rzucanym przez szafkę przy łóżku nosidełko dziecka ukazywało jakoś w ciemności swe zarysy.

Jego oczy bardziej przywykły do mroku, ale to nie oczyma dostrzegał nosidełko. Pociągnął nosem; ciekło mu z niego. Pociągnął znowu i pochylił się nad nosidełkiem; potem się wyprostował i głośno kichnął.

— Co jest? — Kaye usiadła w łóżku. — Mitch?

— Nie wiem — odpowiedział.

— Wołałeś mnie?

— Nie.

— A Stella?

— Jest cicho. Chyba śpi.

— Zapal światło.

Uznał to za rozsądne. Zapalił lampę na suficie. Stella spojrzała na niego z nosidełka. Płowe oczy miała szeroko otwarte, rączki zaciśnięte w piąstki. Buzia była rozchylona, nadając dziecku wygląd niemowlęcej, nadąsanej Marilyn Monroe, ale dziewczynka leżała cicho.