Выбрать главу

Kaye poszła na czworakach na koniec łóżka i spojrzała na córeczkę.

Stella cicho zakwiliła. Oczkami śledziła ich uważnie, skupiając wzrok i zaraz tracąc ostrość widzenia, niekiedy robiąc jak zwykle zeza. Mimo to było jasne, że ich widzi i że nie jest zadowolona.

— Jest samotna — powiedziała Kaye. — Nakarmiłam ją godzinę temu.

— Jak to, ma zdolności paranormalne? — Zapytał Mitch, prostując się. — Przywołała nas myślami? — Znowu pociągnął nosem, i jeszcze raz. Okno sypialni było zamknięte. — O co tu chodzi?

Kaye przykucnęła przed nosidełkiem i wyjęła Stellę. Musnęła ją nosem, a potem popatrzyła na Mitcha z ustami wykrzywionymi w niemal dzikim warknięciu. Ona też pociągnęła nosem.

Stella znowu zagruchała.

— Chyba ma kolkę — powiedziała Kaye. — Powąchaj ją.

Mitch wziął Stellę od Kaye. Niemowlę wykręciło się i spojrzało na niego, marszcząc brwi. Mógłby przysiąc, że jego córka stała się bystrzejsza i że ktoś woła jego imię, w tym pokoju lub na dworze. Teraz był naprawdę wystraszony.

— Może naprawdę przybyła ze Star Treku — uznał. Powąchał ją ponownie i wykrzywił usta.

— Właśnie — rzuciła sceptycznie Kaye. — Nie ma zdolności parapsychologicznych. — Wzięła dziecko machające piąstkami, bardzo rade z zamieszania, i zaniosła je do kuchni. — Ludzie podobno tego nie mają, ale kilka lat temu naukowcy stwierdzili, że jest inaczej.

— Czego nie mają? — Zapytał Mitch.

— Działających narządów przylemieszowych. U podstawy jamy nosowej. Przetwarzają pewne molekuły… Womeroferyny. Coś w rodzaju feromonów. Moim zdaniem nasze stały się znacznie lepsze.

— Posadziła niemowlę na biodrze. — Unosisz górną wargę…

— Ty też — bronił się Mitch.

— To reakcja narządu przylemieszowego. Nasz kot czynił tak, gdy wyczuwał naprawdę ciekawy zapach: zdechłej myszy albo pachy mojej matki. — Kaye podniosła dziecko, które cicho zakwiliło, i powąchała jego główkę, szyję, brzuszek. Zbliżyła ponownie nos do uszu córeczki. — Powąchaj tutaj — powiedziała.

Mitch powąchał, cofnął się, zdusił kichnięcie. Ostrożnie pomacał Stellę za uszami. Ta zesztywniała i stała się niezadowolona, robiąc minkę, jakby za chwilę miała się rozpłakać.

— Nie — powiedziała całkiem wyraźnie. — Nie.

Kaye rozpięła stanik i dała Stelli ssać, zanim ta naprawdę się zaniepokoiła.

Mitch cofnął palec. Jego czubek był lekko tłusty, jakby dotknął miejsca za uchem nastolatki, a nie niemowlęcia. Substancja nie pochodziła jednak od przetłuszczającej się skóry. Przypominała wosk, przy dotykaniu była trochę grudkowata i pachniała jak piżmo.

— Feromony — powtórzył. — Tak chyba powiedziałaś?

— Womeroferyny. Niemowlęcy odpowiednik zalotnego spojrzenia. Musimy się wiele nauczyć — odparła Kaye sennie, niosąc Stellę do sypialni i kładąc się z nią. — Pierwszy się obudziłeś — mruknęła. — Zawsze miałeś dobrego nosa. Dobranoc.

Mitch dotknął się za uszami i powąchał palec. Nagle kichnął ponownie i stanął w nogach łóżka, całkowicie przebudzony, czując mrowienie nosa i podniebienia.

Minęła najwyżej godzina, nim obudził się ponownie i wyskoczył z łóżka, aby natychmiast wciągnąć spodnie. Było jeszcze ciemno.

Ręką poklepał nogę Kaye.

— Ciężarówki — powiedział. Ledwo zdążył zapiąć koszulę, gdy ktoś zabębnił w drzwi wejściowe. Kaye przesunęła Stellę na środek łóżka i szybko naciągnęła luźne spodnie i sweter.

Mitch otworzył drzwi, nie zapiąwszy guzików u mankietów koszuli. Na ganku stał Jack; usta miał wygięte w wielką podkowę, kapelusz mocno naciągnięty na oczy, tak że niemal je skrywał.

— Sue zaczęła rodzić — powiedział. — Muszę wracać do lecznicy.

— Zaraz tam będziemy — odparł Mitch. — Czy jest tam Galbreath?

— Nie przyjedzie. Powinniście się stąd wynieść. Rada powiernicza głosowała wczoraj wieczorem, gdy byłem z Sue.

— Jak… — Zaczął Mitch, a potem na żwirze i pyle podwórka zobaczył trzy półciężarówki i siedmiu ludzi.

— Uznali, że niemowlęta są chore — powiedział Jack ponuro.

— Chcą, aby zajął się nimi rząd.

— Chcą odzyskać swoją cholerną pracę — stwierdził Mitch.

— Nie będą ze mną gadać. — Silnym, grubym palcem Jack dotknął swojej maski. — Przekonałem członków rady, aby pozwolili wam odjechać. Nie mogę pojechać z wami, ale ci ludzie zawiozą was polną drogą do szosy. — Jack bezradnie rozłożył ręce. — Sue chciała, aby Kaye była przy niej. Wołałbym, abyście zostali. Muszę iść.

— Dzięki — rzucił Mitch.

Kaye stanęła za nim, trzymając dziecko w foteliku samochodowym.

— Jestem gotowa — powiedziała. — Chcę zobaczyć się z Sue.

— Nie — odparł Jack. — To ta stara Cayuse. Powinniśmy byli odesłać ją na wybrzeże.

— Gdyby to było takie proste — powiedział Mitch.

— Sue mnie potrzebuje! — Zawołała Kaye.

— Nie wpuszczą was do tej części miasteczka — stwierdził z rozpaczą Jack. — Za dużo tam ludzi. Usłyszeli w wiadomościach o zmarłych Meksykanach niedaleko San Diego. Najmniejszych szans. Ich myśli są teraz twarde jak kamienie. Przypuszczalnie będziemy następni w kolejce.

Kaye przecierała oczy w gniewie i zdenerwowaniu.

— Powiedz jej, że ją kochamy. Dziękujemy za wszystko, Jack.

Powiedz jej.

— Powiem. Muszę iść.

Siedmiu ludzi cofnęło się, gdy Jack szedł do swojej półciężarówki. Wsiadł do niej, uruchomił silnik i ruszył gwałtownie, wyrzucając snopy kurzu i żwiru.

— Toyota jest w lepszym stanie — powiedział Mitch. Pod czujnym wzrokiem siedmiu ludzi załadował do bagażnika ich dwie walizki. Szeptali między sobą i odsunęli się wyraźnie, kiedy Kaye wyniosła na rękach Stellę i przypięła jej fotelik do tylnego siedzenia samochodu. Niektórzy unikali jej wzroku i robili nieznaczne znaki rękoma. Usiadła obok dziecka.

Dwie półciężarówki miały uchwyty na broń, pistolety i strzelby myśliwskie. Kaye czuła ucisk w gardle, siedząc w toyocie przy Stelli. Zamknęła okno, zapięła pasy i czekała w gęstym, kwaśnym odorze własnego strachu.

Mitch wyniósł jej laptop i karton z papierami, wepchnął je w głąb bagażnika i zatrzasnął jego pokrywę. Kaye naciskała guziki swego telefonu komórkowego.

— Nie rób tego — przestrzegł Mitch ostro, gdy usiadł za kierownicą. — Nie wiedzą, gdzie jesteśmy. Zadzwonimy gdzieś z automatu telefonicznego, kiedy będziemy na szosie.

Cętki Kaye na chwilę błysnęły czerwienią.

Mitch patrzył na nią ze zbolałą, zaskoczoną twarzą.

— Jesteśmy kosmitami — szepnęła. Uruchomił silnik. Siedmioro ludzi wsiadło do swoich półciężarówek i ruszyło przed nimi drogą.

— Czy masz gotówkę na benzynę? — Zapytał Mitch.

— W torebce — odparła Kaye. — Nie chcesz płacić kartą kredytową?

Mitch unikał odpowiedzi.

— Mamy prawie pełen zbiornik.

Stella trochę płakała, potem uspokajała się, w miarę jak nad niskimi wzgórzami i za rzadko rosnącymi dębami jaśniał różowy świt. Nad horyzontem zalegało ogromne, zasnute niebo, przed sobą widzieli zasłonę deszczu. Światło brzasku było jasne i nierzeczywiste wobec niskich, czarnych chmur.

Wiodąca na północ polna droga była ciężka, ale możliwa do pokonania. Półciężarówki towarzyszyły im do samego końca, do znaku wskazującego granicę rezerwatu, a jednocześnie zachęcającego do odwiedzin kasyna Dziki Orzeł. Smętne i połamane krzaki oraz niesione wiatrem rośliny leżały nabite na wygięty i poskręcany drut kolczasty ogrodzenia.