Выбрать главу

Wydęte podbrzusza chmur kapały lekkim deszczem na szyby. Wycieraczki zmieniały kurz w błoto, gdy zjechali z polnej drogi i po pokonaniu wału znaleźli się na wiodącej na wschód autostradzie stanowej. Oślepiający snop porannego słońca, ostatni, jaki zobaczyli tego dnia, złapał ich jak światło latarki, gdy Mitch przyspieszył toyotę na asfalcie dwupasmówki.

— Lubiłam to miejsce — powiedziała Kaye łamiącym się głosem. — Byłam szczęśliwsza w tamtej przyczepie niż kiedykolwiek w życiu, gdziekolwiek bym była.

— Rozkwitasz w nieszczęściach — stwierdził Mitch i sięgnął przez oparcie, aby wziąć ją za rękę.

— Rozkwitam z tobą — odparła Kaye. — Ze Stellą.

92

Północno-wschodnia część stanu Oregon

Kaye wyszła z budki telefonicznej. Zatrzymali się na parkingu przed centrum handlowym w Bend, aby zaopatrzyć się tam w żywność. Kaye zrobiła zakupy, a potem zadzwoniła do Marii Konig. Mitch został ze Stellą w samochodzie.

— Arizona nadal nie ustanowiła Urzędu Działań Doraźnych — powiedziała Kaye.

— Co z Idaho?

— Ma go już od dwóch dni. Kanada też.

Stella świergotała w swoim foteliku. Mitch przewinął ją kilka minut wcześniej, a zwykle wtedy popisywała się chwilę. Niemal przywykł do jej melodyjnych odgłosów. Potrafiła już wydawać dwa różne tony jednocześnie, rozszczepiać jeden z nich, podwyższać i obniżać; brzmiała wtedy zadziwiająco podobnie do dwóch grających thereminów. Kaye zajrzała przez okno. Dziecko wydawało się tkwić w innym świecie, pochłonięte odkrywaniem, jakie dźwięki potrafi wydawać.

— Gapili się na mnie w sklepie — powiedziała Kaye. — Czułam się jak trędowata. Gorzej, jak czarnuch. — Wypluła to słowo przez zaciśnięte zęby. Położyła torbę na siedzeniu pasażera i pogrzebała w niej sztywną ręką. — Wyjęłam trochę pieniędzy w bankomacie, kupiłam jedzenie, a potem to. — Wyciągnęła buteleczki kosmetyków do charakteryzacji, pudełka podkładu i pudru. — Na nasze cętki. Nie wiem, co zrobimy z jej śpiewem.

Mitch usiadł za kierownicą.

— Jedźmy — powiedziała Kaye — zanim ktoś wezwie policję.

— Nie jest aż tak źle — odparł Mitch, uruchamiając silnik.

— Nie jest? — Zawołała Kaye. — Jesteśmy napiętnowani! Jeśli nas znajdą, to na litość boską, zabiorą Stellę do obozu! Bóg jeden wie, co Augustine szykuje dla nas, dla wszystkich rodziców. Oprzytomnij, Mitch!

Mitch w milczeniu wyjechał z parkingu.

— Przepraszam — powiedziała Kaye łamiącym się głosem. — Przepraszam, Mitch, ale tak bardzo się boję. Musimy się zastanowić, musimy coś zaplanować.

Chmury ciągnęły za nimi pod szarym niebem i w nieustannym kapuśniaczku. Granicę Kalifornii minęli nocą, zjechali na pustą drogę polną i spali w samochodzie przy dźwiękach bijących w dach kropli deszczu.

Rankiem Kaye zrobiła makijaż Mitchowi, który niezgrabnie nałożył na jej twarz podkład. Poprawiła charakteryzację, przeglądając się w lusterku wstecznym.

— Dzisiaj wynajmiemy pokój w motelu — powiedział Mitch.

— Po co ryzykować?

— Wyglądamy, zdaje się, całkiem nieźle. — Uśmiechnął się uspokajająco. — Stella potrzebuje kąpieli, my też. Nie jesteśmy zwierzętami i nie chcę postępować jak one.

Kaye zastanawiała się, kołysząc Stellę.

— No dobrze — zgodziła się w końcu.

— Pojedziemy do Arizony, a stamtąd, jeśli będzie trzeba, do Meksyku i jeszcze dalej na południe. Znajdziemy gdzieś miejsce, w którym będziemy mogli zamieszkać, dopóki sprawa nie przycichnie.

— Kiedy to będzie? — Spytała Kaye cicho.

Mitch nie wiedział, dlatego nic nie mówił. Pojechał pustą drogą polną, wracając na autostradę. Chmury już się przerzedzały, a jaskrawe poranne światło padało na lasy i pastwiska po obu stronach szosy.

— Słońce! — Powiedziała Stella i tęsknie pomachała rączkami.

EPILOG

Tucson, Arizona
Trzy lata później

Pulchna dziewczynka o krótkich, brązowych włosach, śniadej skórze i smugach potu na brudnej cerze stała w alejce i zaglądała w przejście pomiędzy popielatymi garażami. Gwizdała cicho do siebie, przeplatając dwie wariacje tria fortepianowego Mozarta. Gdyby ktoś nie przyjrzał się jej bliżej, mógłby ją wziąć za jedno z wielu latynoskich dzieci bawiących się na ulicach i biegających po chodnikach.

Stella nigdy dotąd nie mogła oddalać się tak bardzo od wynajmowanego przez jej rodziców domku. Teraz odeszła aż na kilkaset kroków. Świat alejki był nowy. Lekko wąchała powietrze; zawsze tak robiła, nigdy jeszcze nie natrafiła na to, co pragnęła odnaleźć.

Słyszała jednak wesołe głosy bawiących się dzieci i było to wystarczająco kuszące. Poszła czerwonymi betonowymi płytami wzdłuż tynkowanej bocznej ściany garażu, otworzyła wahającą się metalową furtkę i zobaczyła troje dzieci rzucających sobie na podwórku napompowaną do połowy piłkę do koszykówki. Przerwały grę i patrzyły na nią.

— Ktoś ty? — Zapytała czarnowłosa dziewczynka, siedmio — lub ośmioletnia.

— Stella — odparła wyraźnie. — A wy?

— Gramy sobie tutaj.

— Mogę zagrać z wami?

— Masz brudną buzię.

— To schodzi, patrz. — I Stella wytarła kurz rękawem, zostawiając plamy na materiale. — Gorąco dzisiaj, co?

Około dziesięcioletni chłopiec spojrzał na nią krytycznie.

— Masz plamy — stwierdził.

— To piegi — odparła Stella. Matka powiedziała jej, że ma tak mówić ludziom.

— Jasne, możesz zagrać — powiedziała druga dziewczynka, także dziesięcioletnia. Była wysoka i miała długie, cienkie nogi.

— Ile masz lat?

— Trzy.

— Nie mówisz na trzy.

— Umiem czytać, i jeszcze gwizdać. Słuchaj. — Zagwizdała dwa tony jednocześnie, patrząc z ciekawością, jakie wywrze wrażenie.

— Jezu — powiedział chłopiec.

Stella czuła dumę wywołaną jego zdumieniem. Wysoka, chuda dziewczynka rzuciła jej piłkę, Stella złapała ją zręcznie i się uśmiechnęła.

— Lubię to — powiedziała, a jej twarz pokrył śliczny odcień jasnego beżu i złota. Chłopiec patrzył na nią z rozdziawionymi ustami, potem usiadł i przyglądał się dziewczynkom grającym na zeschłej letniej trawie. Za biegnącą Stellą ciągnął się miły piżmowy zapach.

Kaye przeszukała gorączkowo wszystkie pokoje i szafy, uczyniła to powtórnie, wołała imię córeczki. Pochłonął ją czytany artykuł czasopisma, kiedy położyła Stellę na drzemkę, i nie usłyszała, jak dziewczynka wyszła. Stella była mądra i Kaye wiedziała, że raczej nie wyjdzie na ulicę ani nie narazi się na oczywiste zagrożenie, ale okolica była biedna, ciągle utrzymywały się w niej silne uprzedzenia wobec takich dzieci jak ona i strach przed chorobami, które niekiedy pojawiały się wraz z przypadkami ciąży SHEVY.

Choroby były prawdziwe; odżywały dawne retrowirusy, niekiedy z groźnymi skutkami. Christopher Dicken odkrył to w Meksyku trzy lata temu; o mało nie przypłacił tego życiem. Niebezpieczeństwo mijało kilka miesięcy po urodzeniu, ale Mark Augustine miał rację. Dary przyrody mają zawsze więcej niż jedno oblicze.