— Dzięki. — Dicken wyciągnął rękę i grzecznie uścisnął jej dłoń. Odwrócił się, aby odejść. Tengiz przechodził korytarzem koło drzwi i usunął się na bok, kiedy Amerykanin go mijał. Śledczy z EIS zerknął na Kaye i szybko zasalutował.
Tengiz pochylił głowę w bok i uśmiechnął się bezzębnie, jakby czuł się winny.
Kaye podbiegła do drzwi i dogoniła Dickena na dziedzińcu.
Wsiadał do małego, wynajętego nissana.
— Przepraszam! — Zawołała.
— Przykro mi. Muszę jechać. — Dicken zatrzasnął drzwiczki i uruchomił silnik.
— Jezu, umie pan wzbudzać podejrzenia! — Powiedziała Kaye dostatecznie głośno, aby usłyszał ją przez zamknięte szyby.
Dicken opuścił szybę i mile się uśmiechnął.
— Jakie podejrzenia?
— Co u licha pan tutaj robi?
— Plotki — odparł, patrząc za siebie, aby sprawdzić, czy ma wolną drogę. — Tylko tyle mogę powiedzieć.
Zawrócił na żwirze i odjechał, skręcając między głównym budynkiem a drugim laboratorium. Kaye założyła ręce i patrzyła za nim, marszcząc brwi.
Z okna głównego budynku wyjrzał Lado.
— Kaye! — Zawołał. — Skończyliśmy. Jesteś gotowa?
— Tak! — Odpowiedziała, idąc w stronę okna. — Widziałeś go?
— Kogo? — Spytał Lado z obojętną miną.
— Faceta z National Center for Infectious Diseases. Powiedział, że nazywa się Dicken.
— Nikogo nie widziałem. Mają biuro przy ulicy Abaszeli. Możesz tam zadzwonić.
Pokręciła głową. Nie miała czasu, a zresztą to nie jej zmartwienie.
— Nieważne — rzuciła.
Wioząc ją na lotnisko, Lado był niezwykle ponury.
— Masz dobre czy złe wiadomości? — Zapytała.
— Nie mogę tego zdradzić — odpowiedział. — Czy powinniśmy, jak mówiłaś, pozostawać otwarci na waszą opcję? Jesteśmy niby dzieci we mgle.
Kaye przytaknęła i patrzyła przed siebie, gdy wjeżdżali na parking. Lado zaniósł jej torbę na nowy terminal międzynarodowy, obok rzędów taksówek z czekającymi niecierpliwie kierowcami o bystrych oczach. Przed stanowiskiem odpraw British Mediterranean Airlines kolejka była krótka. Kaye miała wrażenie, że już znajduje się w strefie pośredniej pomiędzy światami, bliżej Nowego Jorku niż Gruzji Lado, kościoła w Gergeti lub góry Kazbek.
Gdy znalazła się na początku kolejki i podała swój paszport z biletami, Lado stanął z założonymi rękoma, mrużąc oczy w promieniach słonecznych wlewających się oknami terminalu.
Urzędniczka, młoda blondynka o upiornie bladej skórze, powoli sprawdziła bilety i dokumenty. Wreszcie uniosła oczy i powiedziała:
— Nie wylot. Nie zabrać.
— Przepraszam?
Kobieta popatrzyła w sufit, jakby czerpała stamtąd siłę lub wiedzę, i spróbowała znowu.
— Nie Baku. Nie Heathrow. Nie JFK. Nie Wiedeń.
— Co, zginęły? — Spytała Kaye ze złością. Popatrzyła bezradnie na Lado, który przekroczył pokryte winylem liny i przemówił do urzędniczki srogim, władczym tonem, potem wskazał Kaye i uniósł krzaczaste brwi, jakby stwierdzając „Very Important Person”!
Blade policzki młodej kobiety nabrały trochę barw. Patrzyła na Kaye z niewyczerpaną cierpliwością i zaczęła po gruzińsku mówić szybko o pogodzie, gradzie, niezwykłej burzy. Lado tłumaczył urywanymi, pojedynczymi słowami: grad, niezwykły, wkrótce.
— Kiedy będę mogła odlecieć? — Zapytała urzędniczkę.
Lado z surową miną wysłuchał wyjaśnień, potem wzruszył ramionami i zwrócił twarz do Kaye.
— Następny tydzień, następny lot. Albo Wiedeń we wtorek, pojutrze.
Kaye postanowiła przebukować bilet na lot do Wiednia. Stały teraz za nią cztery osoby, dające oznaki rozbawienia i niecierpliwości. Sądząc po stroju i języku, nie leciały ani do Nowego Jorku, ani do Londynu.
Lado poszedł z nią do schodów i usiadł naprzeciw niej w rozbrzmiewającej echami poczekalni. Musiał się zastanowić, coś zaplanować. W budkach przy ścianach kilka staruszek sprzedawało zachodnie papierosy, perfumy i japońskie zegarki. Niedaleko, na sąsiednich ławkach, spali dwaj młodzi mężczyźni, chrapiąc w tandemie. Ściany pokrywały plakaty z napisami rosyjskimi, ślicznymi zakrętasami pisma gruzińskiego, a także po niemiecku i francusku. Zamki, plantacje herbaty, butelki wina, niespodziewanie małe i odległe góry, których czyste barwy zachowały się nawet we fluorescencyjnych światłach.
— Wiem, musisz zadzwonić do męża, będzie na ciebie czekał — powiedział Lado. — Możemy wrócić do instytutu — zawsze jesteś tam mile widziana!
— Nie, dziękuję — odparła Kaye, nagle czując się gorzej. Przeczucie nie miało z tym nic wspólnego: mogła czytać w Lado jak W otwartej książce. Gdzie zrobili błąd? Czy większa firma złożyła jeszcze lepszą ofertę? Co zrobi Saul, gdy się dowie? Wszystkie plany opierali na przekonaniu, że przyjaźń i życzliwość są w stanie przekształcić w mocne więzy handlowe…
Byli tak blisko.
— Może Metechi Palace — powiedział Lado. — Najlepszy hotel w Tbilisi… Najlepszy w Gruzji. Zabiorę cię do Metechi! Będziesz prawdziwą turystką, jak w przewodnikach! Może zdążysz wziąć kąpiel w ciepłych źródłach… Odpocząć przed powrotem do domu.
Kaye kiwała głową z uśmiechem, ale wyraźnie nie była zadowolona. Nagle, pod wpływem impulsu, Lado pochylił się i zacisnął jej dłonie w suchych, powykręcanych palcach, chropowatych od tylu zanurzeń w kąpielach związków chemicznych. Lekko złożył ich ręce na jej kolanach.
— To nie koniec! To dopiero początek! Wszyscy musimy być silni i zaradni!
Wywołało to łzy w oczach Kaye. Popatrzyła znowu na plakaty — Elbrus i Kazbek w chmurach, kościół w Gergeti, winnice i leżące wysoko pola uprawne.
Lado uniósł ręce, zaklął kunsztownie po gruzińsku i skoczył na nogi.
— Powiem im, że to nie jest najlepsze! — Powiedział z naciskiem. — Powiem biurokratom w rządzie, że pracowaliśmy z tobą, z Saulem, trzy lata i nie wolno zaprzepaścić tego w jedną noc! Po co komu wyłączność? Zabiorę cię do Metechi.
Kaye uśmiechnęła się z wdzięcznością i Lado usiadł, nachylił się, kręcąc ponuro głową i załamując ręce.
— Oburzające — powiedział — co musimy robić w dzisiejszym świecie.
Młodzi nadal chrapali.
7
Christopher Dicken przypadkowo dotarł na lotnisko JFK tego samego wieczoru co Kaye Lang i zobaczył ją, jak przechodziła odprawę celną. Przekładała swój bagaż na wózek i nie zauważyła go.
Wyglądała na wykończoną, zmizerniałą. Dicken leciał trzydzieści sześć godzin, wracając z Turcji z dwiema zamkniętymi metalowymi skrzynkami i workiem marynarskim. Na pewno nie chciał w tych okolicznościach wpaść na Lang.
Nie wiedział na pewno, dlaczego pojechał spotkać się z nią w Instytucie Eliawy. Może dlatego, że oddzielnie doświadczyli pod Gordi tej samej grozy. Może dla sprawdzenia, czy wie, co się działo w Stanach Zjednoczonych i było powodem jego odwołania; a może po prostu chciał się spotkać z ładną i inteligentną kobietą, której zdjęcie widział na stronie internetowej EcoBacter.
Pokazał celnikowi legitymację CDC i zezwolenie przywozowe NCID, wypełnił wymagane pięć formularzy i ukradkiem wyszedł bocznymi drzwiami do pustej sali przylotów. Nadmiar kawy dawał wszystkiemu gorzki posmak. Dicken nie zmrużył oka przez cały lot i przed lądowaniem wypił pięć jej kubeczków w ciągu godziny. Potrzebował czasu na zorientowanie się w sytuacji, namysł i przygotowanie się do spotkania z Markiem Augustine’em, dyrektorem Centers for Disease Control and Prevention.