Augustine był teraz na Manhattanie, miał wystąpienie na konferencji poświęconej nowym sposobom leczenia AIDS.
Dicken zaniósł skrzynki na zamknięty parking. W samolocie i na lotnisku zupełnie stracił poczucie czasu; z pewnym zdumieniem stwierdził, że nad Nowym Jorkiem zapada zmierzch.
Pokonał labirynt schodów i wind, aby wyjechać rządowym dodge'em z parkingu długoterminowego i ujrzeć blednące, szare niebo nad zatoką Jamaica. Ruch na autostradzie im. Van Wycka był duży. Jedną ręką przytrzymał leżące na siedzeniu pasażera zapieczętowane skrzynki. Pierwsza zawierała suchy lód chroniący kilka fiolek z krwią i moczem pacjentki z Turcji oraz próbki tkanek jej poronionego płodu. W drugiej były dwie zapieczętowane torebki plastikowe ze zmumifikowaną tkanką naskórka i mięśni, uzyskane dzięki uprzejmości oficera kierującego rozbudowaną misją sił pokojowych Stanów Zjednoczonych w Gruzji, pułkownika Nicholasa Becka.
Tkanka z grobów pod Gordi to strzał w ciemno, ale w umyśle Dickena rodził się wzór — bardzo ciekawy i niepokojący wzór. Spędził trzy lata na poszukiwaniu wirusowego odpowiednika chimery: choroby wenerycznej atakującej jedynie kobiety w ciąży i zawsze powodującej poronienie. To potencjalna bomba, do odnalezienia której Augustine wyznaczył Dickena: coś tak strasznego, tak prowokującego, że zapewni przyznanie CDC większych funduszy.
Przez te lata Dicken wyjeżdżał nieustannie na Ukrainę, do Gruzji i Turcji z nadzieją zdobycia próbek i wykreślenia mapy epidemiologicznej. Urzędnicy służby zdrowia w każdym z tych trzech państw nieustannie rzucali mu kłody pod nogi. Mieli swoje powody. Dicken dowiedział się, o co najmniej trzech, a najwyżej siedmiu masowych grobach, zawierających ciała mężczyzn i kobiet zabitych rzekomo w celu zapobieżenia szerzeniu się tej choroby. Pozyskiwanie próbek z miejscowych szpitali okazało się wyjątkowo trudne, choć państwa te zawarły formalne umowy z CDC i Światową Organizacją Zdrowia. Pozwolono mu odwiedzić jedynie grób w Gordi i to tylko dlatego, że był przedmiotem śledztwa ONZ. Swe próbki ofiar pobrał godzinę po wyjeździe Kaye Lang.
Dicken nigdy przedtem nie spotkał się ze spiskiem mającym ukrywać istnienie choroby.
Cała jego praca mogła okazać się tak ważna, jak potrzebował tego Augustine, lecz groziło jej odstawienie na boczny tor, jeśli nie zmiecenie do kosza. Kiedy Dicken był w Europie, na działce będącej własnością CDC trysnęła ropa. Młody naukowiec z Ośrodka Medycznego UCLA, szukający wspólnej cechy siedmiu poronionych płodów, odnalazł nieznany wirus. Przesłał próbki opłacanym przez CDC epidemiologom z San Francisco, którzy skopiowali i odczytali sekwencję materiału genetycznego wirusa. Otrzymane wyniki natychmiast przekazali Markowi Augustine’owi.
Augustine wezwał Dickena do powrotu.
Rozeszły się już pogłoski o odkryciu pierwszego zakaźnego ludzkiego retrowirusa endogennego, czyli HERV-u. Ukazało się także kilka rozproszonych wiadomości o wirusie powodującym poronienie. Jak dotąd nikt spoza CDC nie powiązał jednego z drugim. W samolocie z Londynu Dicken spędził pracowite pół godziny na buszowaniu w Internecie, odwiedzając główne strony profesjonalne i z doniesieniami, nie znajdując nigdzie szczegółowego opisu odkrycia, ale wszędzie wyczuwając zrozumiałą ciekawość. Nic dziwnego. Ktoś dostanie nagrodę Nobla — i Dicken był gotów postawić pieniądze, że tym kimś będzie Kaye Lang.
Dickena, jako zawodowego łowcę wirusów, od dawna fascynowały HERV-y, genetyczne skamieniałości po dawnych chorobach. Lang po raz pierwszy zwróciła jego uwagę dwa lata wcześniej, gdy ogłosiła trzy artykuły opisujące odcinki ludzkiego genomu, w chromosomie 14 i 17, gdzie można znaleźć składniki potencjalnie pełnego i zakaźnego HERV-u. Najbardziej szczegółowa praca ukazała się w „Virology”: „Model ekspresji, składania i przekazywania bocznego rozproszonych w chromosomach genów env, pol i gag: zdolne do życia części dawnych retrowirusów u ludzi i małp”.
Charakter i możliwy zasięg przełomu to na razie pilnie strzeżone sekrety, ale kilku wtajemniczonych z CDC wiedziało tyle: retrowirusy znalezione w płodach są identyczne genetycznie z HERV-em będącym częścią ludzkiego genomu od czasu rozejścia się ewolucyjnego małp starego i nowego świata. Ma je każdy człowiek na świecie, lecz nie są już zwykłymi odpadkami genetycznymi bądź zarzuconymi fragmentami. Coś pobudza rozproszone odcinki HERV do ekspresji, a potem do składania kodowanych przez nie białek i RNA w cząstkę zdolną do opuszczania ciała i zakażania innych osób.
Każdy z siedmiu poronionych płodów był poważnie zdeformowany.
Cząstki te powodowały chorobę, przypuszczalnie tę właśnie, którą Dicken śledził od trzech lat. Choroba ta otrzymała już nazwę, używaną na razie tylko wewnątrz CDC: grypa Heroda.
Dzięki mieszance błyskotliwości i szczęścia, charakteryzującej większość najważniejszych karier naukowych, Lang dokładnie ustaliła lokalizację genów, które najpewniej powodowały grypę Heroda. Nie domyślała się jednak na razie, czego dokonała: dostrzegł to w jej oczach w Tbilisi.
Coś jeszcze oprócz tego pociągało Dickena w pracy Kaye Lang. Z mężem pisała artykuły o znaczeniu ewolucyjnym przemieszczających się elementów genetycznych, tak zwanych genów skaczących: transpozonów, retrotranspozonów, a nawet HERV-ów. Elementy przemieszczalne mogą mieć wpływ na to, kiedy, gdzie i jak często geny ulegają ekspresji, powodując mutacje, które ostatecznie zmieniają budowę fizyczną organizmu.
Elementy przemieszczalne, czyli retrogeny, najprawdopodobniej były kiedyś prekursorami wirusów; niektóre zmutowały i nauczyły się opuszczać komórkę, pokryte ochronnymi kapsydami, czyli płaszczami białkowymi i otoczkami, genetycznymi odpowiednikami skafandrów kosmicznych. Kilka wróciło potem jako retrowirusy, jak synowie marnotrawni; niektóre z nich, po tysiącleciach, zakaziły komórki rozrodcze — jajowe i plemniki lub ich prekursorów — i w jakiś sposób straciły swą moc. One właśnie stały się HERV-ami.
Podczas swych podróży Dicken słyszał z wiarygodnych źródeł na Ukrainie o kobietach rodzących lekko i nie tak lekko odmienne dzieci, o dzieciach niepokalanie poczętych, o całych wsiach unicestwionych i opustoszałych… Wskutek plagi poronień.
Wszystko okazało się plotkami, ale działającymi na wyobraźnię Dickena, a nawet fascynującymi. W swych polowaniach polegał na wyostrzonym instynkcie. Opowieści te współbrzmiały z myślą, która tkwiła w nim od ponad roku.
Może doszło do spisku mutagenów. Może katastrofa w Czarnobylu bądź jakaś inna, która spowodowała promieniowanie w epoce sowieckiej, wyzwoliła retrowirusa endogennego wywołującego grypę Heroda. Dotychczas jednak nie wspomniał nikomu o tej teorii. W tunelu Midtown wielka ciężarówka pomalowana w wesołe, tańczące krowy zarzuciła i prawie go uderzyła. Wdepnął w hamulce dodge’a. Pisk opon i ominięcie ciężarówki zaledwie o cale wywołały u niego pot na brwiach i oswobodziły cały gniew i zdenerwowanie.
— Pieprz się! — Zawołał do niewidocznego kierowcy. — Następnym razem będę wiózł wirus ebola!
Nie czuł ani odrobiny życzliwości. CDC zyska sławę, może za parę tygodni. Do tego czasu, jeśli wykresy są dokładne, w samych Stanach Zjednoczonych wystąpi sporo ponad pięć tysięcy przypadków grypy Heroda.
A Christophera Dickena najwyżej pochwalą za spełnienie psiego obowiązku.
8