Dziecko Lodu przekazano do Uniwersytetu w Innsbrucku, gdzie badał je zespół, na którego czele stał Herr Doktor Professor Emiliano Luria. Sam Luria przyszedł pod wieczór, aby porozmawiać z Mitchem o znalezisku.
Dopóki Mitch posiadał pożądane wiadomości, brał udział w grze — był nadal kimś w rodzaju naukowca, badacza, antropologa. Kimś lepszym od byle złodzieja. Gdy przestanie być przydatny, wpadnie w jeszcze głębszą, ciemniejszą otchłań.
Gapił się bezmyślnie w ścianę, gdy starsza wolontariuszka wjechała z wózkiem do pokoju, przywożąc obiad. Była miłą, malutką kobietą, mającą jakieś pięć stóp wzrostu, około siedemdziesiątki, o twarzy pomarszczonej niby suszone jabłko, mówiła szybko po niemiecku z miękkim, wiedeńskim akcentem. Mitch niewiele rozumiał z jej słów.
Wolontariuszka rozwinęła serwetkę i zawiązała mu na szlafroku. Zacisnęła usta i pochyliła się, aby go obejrzeć.
— Jedz — poleciła. Skrzywiła się i dodała: — Paskudny młody Amerykanin, nein?. Nieważne, kim jesteś. Jedz, bo zachorujesz.
Mitch wziął plastikowy widelec, zasalutował jej nim i zaczął nabierać z tacki kurczaka i puree ziemniaczane. Gdy staruszka wychodziła, włączyła telewizor na ścianie naprzeciw łóżka.
— Za spokojnie — powiedziała i machnęła do niego ręką, z oddali klepiąc karcąco po policzku. Potem wypchnęła wózek za drzwi.
Telewizor był nastawiony na Sky News. Najpierw leciał materiał o ostatecznym i przez lata odwlekanym zniszczeniu dużego satelity wojskowego. Widowiskowa transmisja z Sachalinu ukazała końcowe chwile jego spalania się w atmosferze. Mitch wpatrywał się w obrazy wirującej, sypiącej iskrami kuli ognia. Przestarzały, bezużyteczny, spada w płomieniach…
Chwycił za pilota i miał już wyłączyć telewizor, kiedy pojawiło się zdjęcie młodej, ładnej kobiety o krótkich, brązowych włosach, długiej grzywce i wielkich oczach, ilustrujące wiadomość o ważnym odkryciu biologicznym dokonanym w Stanach Zjednoczonych.
— Ludzki prowirus, przez miliony lat ukrywający się niby pasażer na gapę w naszym DNA, powiązano z nowym szczepem grypy atakującym tylko kobiety — zaczął spiker. — Biolog molekularny, doktor Kaye Lang z Long Island w stanie Nowy Jork, miała przewidzieć istnienie tego niewiarygodnego intruza z przeszłości rodzaju ludzkiego. Michael Hertz jest teraz na Long Island.
Hertz z należytą powagą i szacunkiem rozmawiał z młoda kobietą przed wielkim, ładnym domem pomalowanym na zielono i biało. Lang wydawała się nie ufać kamerze.
— Dowiadujemy się z Centers for Disease Control and Prevention, a teraz także z National Institutes of Health, że ową nową odmianę grypy rozpoznano na pewno w San Francisco i Chicago, a trwa jej rozpoznanie w Los Angeles. Czy pani zdaniem może dojść do epidemii światowej, której obawiamy się od roku 1918?
Lang patrzyła nerwowo do kamery.
— Przede wszystkim, tak naprawdę to nie jest grypa. Wirus nie przypomina żadnego wirusa grypy, a w istocie żadnego wirusa wiązanego z przeziębieniem czy podobnymi chorobami… Nie przypomina ich. Po pierwsze, wydaje się powodować objawy tylko u kobiet.
— Czy mogłaby nam pani opisać ten nowy, czy raczej bardzo stary wirus? — Poprosił Hertz.
— Jest duży, ma około osiemdziesięciu kilopar zasad, to znaczy…
— Jakie dokładniej objawy powoduje?
— To retrowirus, wirus namnażający się przez transkrypcję RNA swego materiału genetycznego w DNA, a następnie umieszcza go w DNA komórki gospodarza. Jak HIV. Wydaje się ograniczać tylko do ludzi…
Reporter uniósł brwi.
— Czy jest równie niebezpieczny jak wirus AIDS?
— Nie wiem nic o tym, aby był niebezpieczny. Nasze DNA przenosi go od milionów lat; przynajmniej pod tym względem różni się całkowicie od retrowirusa HIV.
— Skąd oglądające nas panie mają wiedzieć, czy złapały tę grypę?
— Objawy opisało CDC, nie wiem nic ponad to, co ogłosiło. Lekka gorączka, drapanie w gardle, kaszel.
— Może się to odnosić do stu różnych wirusów.
— Racja — powiedziała Lang i się uśmiechnęła. Mitch z ostrym dreszczem wpatrywał się w jej twarz, uśmiech. — Radzę śledzić wiadomości.
— Skąd więc takie znaczenie tego wirusa, skoro nie zabija, a objawy są mało poważne?
— To pierwszy aktywny HERV — ludzki retrowirus endogenny — pierwszy, który opuścił chromosomy ludzkie i jest przekazywany poziomo.
— Co to znaczy „przekazywany poziomo”?
— Jest zaraźliwy. Może się przenosić od człowieka do człowieka. Przez miliony lat był przekazywany pionowo — przechodził z genami rodziców na dzieci.
— Czy w naszych komórkach istnieją inne stare wirusy?
— Według ostatnich szacunków nawet jedna trzecia naszego genomu może się składać z retrowirusów endogennych. Czasami tworzą w komórkach cząsteczki, jakby próbowały się wyrwać, ale żadna z nich nie działała — aż dotąd.
— Czy można bezpiecznie stwierdzić, że owe resztki wirusów zostały dawno temu porozrywane lub potraciły swe kły?
— Sprawa jest bardziej złożona, ale można tak powiedzieć.
— Jak się dostały do naszych genów?
— W jakimś momencie naszej przeszłości retrowirus zaraził komórki rozrodcze, takie jak jajowa czy plemnik. Nie wiemy, jakie objawy chorobowe mógł wtedy powodować. Z czasem w jakiś sposób prowirus, czyli ukryty w naszym DNA projekt wirusa, został rozbity, zmutował albo po prostu został wyłączony. Owe odcinki DNA retrowirusowego dzisiaj zapewne są jedynie odpadkami. Trzy lata temu uznałam jednak, że fragmenty prowirusa w różnych chromosomach człowieka mogą spowodować utworzenie wszystkich części czynnego retrowirusa. Wszystkie niezbędne białka i odcinki RNA pływające wewnątrz komórki mogą się połączyć w pełną i zaraźliwą cząsteczkę.
— I tak się właśnie stało. Nauka teoretyczna, wyprzedzająca dzielnie rzeczywistość…
Mitch ledwo słyszał słowa reportera, skupiając się na oczach Lang: wielkich, ciągle czujnych, ale niczego nie przegapiających. Bardzo śmiałe. Oczy ocalałego z katastrofy.
Wyłączył telewizję i opadł na łóżko, aby zasnąć, zapomnieć. Noga bolała go pod długim gipsem.
Kaye Lang była blisko zdobycia brązowego medalu, zwyciężając jedną rundę meczu naukowego. Mitchowi wręczono zaś prawdziwy złoty medal… I złapał go niezgrabnie, upuścił na lód, stracił na zawsze.
Godzinę później obudziło go władcze pukanie do drzwi.
— Proszę — powiedział i odchrząknął.
Pielęgniarzowi w wykrochmalonym zielonym fartuchu towarzyszyli trzej mężczyźni i kobieta, wszyscy bardzo dojrzali, wszyscy statecznie ubrani. Po wejściu rozejrzeli się po pokoju, jakby szukając możliwych dróg ucieczki. Najniższy z trójki mężczyzn wystąpił i przedstawił się. Wyciągnął rękę.
— Emiliano Luria z Instytutu Badań nad Człowiekiem — powiedział. — To moi koledzy z Uniwersytetu w Innsbrucku. Herr Professor Friedrich Brock…
Nazwiska te Mitch zapomniał niemal od razu. Pielęgniarz przyniósł z korytarza dwa dodatkowe krzesła, a potem stanął w drzwiach jak na warcie, zakładając ręce i zadzierając nosa niby strażnik przed pałacem.
Luria przekręcił krzesło tyłem do przodu i usiadł. Grube, okrągłe szkła jego okularów lśniły w szarym świetle wpadającym przez zasłonięte okna. Utkwił wzrok w Mitchu, chrząknął lekko i spojrzał na pielęgniarza.
— Poradzimy sobie sami — powiedział. — Proszę iść. Nie chcemy żadnych wiadomości sprzedanych gazetom ani żadnych cholernych polowań na ciała w lodowcach!