Pielęgniarz uprzejmie kiwnął głową i opuścił pokój.
Luria poprosił teraz kobietę, szczupłą i w średnim wieku, o surowej, silnej twarzy i gęstych siwych włosach spiętych w kok, aby sprawdziła, czy pielęgniarz nie podsłuchuje. Stanęła przy drzwiach i wyjrzała.
— Inspektor Haas z Wiednia zapewnił mnie, że już się nie zajmują tą sprawą — oznajmił Mitchowi po dopełnieniu tych formalności Luria. — Wszystko zostanie między panem i nami, będę też współpracował z Włochami i Szwajcarami, jeśli pojawi się konieczność przekroczenia granic. — Wyjął z kieszeni dużą, złożoną mapę, a doktor Block, Brock, czy jak tam się nazywał, podał pudło z wieloma albumami zdjęć Alp.
— No, młody człowieku — powiedział Luria. Oczy miał rozmazane za grubymi soczewkami. — Proszę nam pomóc naprawić szkody, jakie wyrządził pan tkaninie nauki. Góry, w których pana znaleziono, są nam znane. Zaledwie jedno pasmo dalej odkryto prawdziwego Człowieka Lodu. Przez tysiące lat wędrowano tymi górami, może szlakiem handlowym, a może ścieżkami myśliwych.
— Nie sądzę, aby byli na szlaku handlowym — odparł Mitch.
— Moim zdaniem uciekali.
Luria zajrzał do notatek. Kobieta zbliżyła się do łóżka.
— Para dorosłych, w bardzo dobrym stanie, ale kobieta z jakąś raną w brzuchu.
— Pchnięcie włócznią — powiedział Mitch. W pokoju na chwilę zapadło milczenie.
— Wykonałem parę rozmów telefonicznych i porozmawiałem z ludźmi, którzy pana znają. Dowiedziałem się, że pański ojciec przyjeżdża tutaj, aby zabrać pana ze szpitala, mówiłem też z pańską matką…
— Proszę przejść do rzeczy, panie profesorze — poprosił Mitch.
Luria uniósł brwi i przejrzał papiery.
— Dowiedziałem się, że był pan bardzo dobrym naukowcem, sumiennym, ekspertem w organizowaniu i prowadzeniu żmudnych wykopalisk. Znalazł pan szkielet tak zwanego człowieka z Pasco. Kiedy zaprotestowali rodzimi Amerykanie i uznali człowieka z Pasco za jednego ze swoich przodków, usunął pan kości z miejsca odkrycia.
— Aby je chronić. Woda wymyła je z łachy, były na brzegu rzeki. Indianie chcieli je ponownie pochować. Te kości są zbyt cenne dla nauki. Nie mogłem na to pozwolić.
Luria się pochylił.
— Człowiek z Pasco zmarł od rany w udo zadanej zakażoną włócznią, tak mi się zdaje?
— To możliwe — powiedział Mitch.
— Ma pan nosa do dawnych tragedii. — Luria podrapał się palcem w ucho.
— Życie było wtedy bardzo ciężkie.
Luria przytaknął.
— Tu, w Europie, gdy znajdujemy szkielet, nie napotykamy na takie kłopoty. — Uśmiechnął się do kolegów. — Nie mamy szacunku dla zmarłych — wykopujemy ich, pokazujemy na wystawach, ściągamy od turystów pieniądze za ich oglądanie. Nie musi to więc być dla nas wielką plamą na pańskim honorze, choć spowodowało, że zerwał pan związki ze swoim instytutem.
— Poprawność polityczna — powiedział Mitch, starając się usunąć gorycz ze swego głosu.
— Możliwe. Chciałbym wysłuchać kogoś z pańskim doświadczeniem, ale niestety, doktorze Rafelson, pańska opowieść jest bardzo mało prawdopodobna. — Luria wycelował piórem w Mitcha.
— Co w niej jest kłamstwem, a co prawdą?
— Czemu miałbym kłamać? — Spytał Mitch. — Moje życie i tak poszło już w diabły.
— Może aby przetrwać w nauce? Nie zrywać tak szybko z panią antropologią.
Mitch uśmiechnął się smętnie.
— Może i bym się do tego posunął — powiedział. — Ale nie wymyśliłbym opowieści aż tak zwariowanej. Mężczyzna i kobieta w jaskini mają wyraźne cechy neandertalskie.
— Na jakich przesłankach opiera pan swe rozpoznanie? — Zapytał Brock, po raz pierwszy włączając się do rozmowy.
— Doktor Brock jest specjalistą od neandertalczyków — wytłumaczył Luria z szacunkiem.
Mitch powoli i starannie opisał ciała. Mógłby zamknąć oczy i widziałby je równie wyraźnie, jakby unosiły się tuż nad łóżkiem.
— Jest pan świadom, że poszczególni badacze stosują odmienne kryteria przy opisywaniu tak zwanych neandertalczyków — powiedział Brock. — Wcześni, późni, pośredni, z różnych obszarów, smukli lub krępi, być może różne grupy rasowe tworzące podgatunki. Niekiedy różnice są typu, który może zmylić obserwatora.
— To nie Homo sapiens sapiens. — Mitch popił wodę ze szklanki, proponując też nalanie jej innym. Luria i kobieta przyjęli poczęstunek. Brock pokręcił głową.
— Cóż, gdybyśmy ich znaleźli, dość łatwo byśmy to rozstrzygnęli. Ciekaw jestem, jak datuje pan ewolucję człowieka…
— Nie jestem dogmatyczny — odparł Mitch.
Luria pokiwał głową — comme ci, comme ca — i przewrócił kilka stron notatek.
— Claro, podaj mi proszę tę największą książkę. Zaznaczyłem kilka zdjęć i map miejsc, w których mógł pan być, zanim go znaleziono. Czy coś z tego wydaje się panu znajome?
Mitch wziął książkę i niezdarnie położył sobie otwartą na kolanach. Ilustracje były wyraźne, ostre, piękne. Większość fotografii wykonano w pełnym świetle dziennym przy błękitnym niebie. Przejrzał zaznaczone strony i pokręcił głową.
— Nie widzę zamarzniętego wodospadu.
— Żaden przewodnik nie zna zamarzniętego wodospadu w pobliżu seraku, a nawet wzdłuż głównej masy lodowca. Może jest pan w stanie podać inną wskazówkę…
Mitch pokręcił głową.
— Podałbym, gdybym mógł, panie profesorze.
Luria zdecydowanym ruchem złożył papiery.
— Myślę, że jest pan szczerym młodzieńcem, może nawet dobrym naukowcem. Powiem coś, jeśli nie pójdzie pan z tym do gazet ani telewizji. Zgoda?
— Nie mam powodów, aby z nimi rozmawiać.
— Niemowlę urodziło się martwe lub poważnie uszkodzone. Potylica jest złamana, może ktoś uderzył ją kijem utwardzonym w ogniu.
Ją. Noworodek to dziewczynka. Z jakiegoś powodu mocno wstrząsnęło to Mitchem. Znowu pociągnął łyk wody. Wszystkie emocje związane z jego obecną sytuacją, śmierć Tilde i Franca… Smutny koniec tej pradawnej historii. Do oczu napłynęły mu łzy, grożąc wylaniem się na zewnątrz.
— Przepraszam — powiedział i wytarł wilgoć rękawem szlafroka.
Luria przyglądał mu się ze współczuciem.
— Uwiarygodnia to trochę pańską opowieść, chyba? Ale… — Profesor uniósł rękę, wskazał sufit, pokiwał lekko głową i stwierdził: — Nadal trudno w nią uwierzyć.
— Niemowlę niemal na pewno nie jest Homo sapiens neandertalensis — powiedział Brock. — Ma ciekawe cechy, ale w każdym szczególe jest współczesne. Choć niezbyt europejskie. Bardziej anatolijskie, a nawet tureckie, ale to na razie tylko domysł. I nie znam tak nowych okazów tego rodzaju. Byłoby to niewiarygodne.
— Musiało mi się przywidzieć — stwierdził Mitch, odwracając wzrok.
Luria wzruszył ramionami.
— Kiedy poczuje się pan dobrze, czy zechce pójść z nami na lodowiec, samemu poszukać jaskini?
Mitch nie wahał się ani chwili.
— Oczywiście — powiedział.
— Spróbuję to załatwić. Teraz jednak… — Luria popatrzył na nogę Mitcha.
— Co najmniej cztery miesiące — wyjaśnił ten.
— Za cztery miesiące nie będzie dobrej pory na wspinaczkę.
— A zatem późna wiosna przyszłego roku. — Luria wstał, a kobieta, Clara, zabrała szklankę jego i swoją, odstawiła je na tacę Mitcha.