— Dziękuje — powiedział Brock. — Mam nadzieję, że ma pan rację, doktorze Rafelson. Byłoby to cudowne znalezisko.
Przed wyjściem ukłonili się lekko, uprzejmie.
12
— Dziewice nie łapią naszej grypy — powiedział Dicken, podnosząc wzrok znad papierów i wykresów zalegających na jego biurku. — To chcecie mi oznajmić? — Uniósł czarne brwi, aż jego szerokie czoło wyglądało jak tarka, pomarszczone wątpliwościami.
Jane Salter pochyliła się, aby raz jeszcze nerwowo poprawić dokumenty, rozkładając je na biurku Dickena z troskliwą nieodwracalnością. Szelest ożywił betonowe ściany jego pokoju w piwnicach.
Wiele gabinetów na dolnych piętrach Budynku nr 1 w Centers for Disease Control and Prevention przebudowano z laboratoriów pracujących nad zwierzętami i pomieszczeń z klatkami. Wzdłuż ścian pozostały betonowe rynny. Dicken miał czasami wrażenie, że nadal czuje smród środków odkażających i małpich odchodów.
— To najbardziej zaskakujący wniosek, jaki mogę wyciągnąć z danych — potwierdziła Salter. Była jednym z najlepszych statystyków, jakich mieli, specjalistką od najróżniejszych komputerów, które wykonują większość prac związanych z poszukiwaniem, modelowaniem i przechowywaniem danych. — Czasami łapią ją mężczyźni, a przynajmniej testy to potwierdzają, ale nie mają objawów. Są nosicielami zakażającymi kobiety, ale nie innych mężczyzn. I… — Zabębniła palcami na blacie biurka. — Nie możemy znaleźć tego, kto mógł ich zakazić.
— A zatem SHEVA jest specjalistką — powiedział Dicken, kręcąc głową. — Skąd u licha to wiemy?
— Spójrz na przypis, Christopherze, i komentarz: „Kobiety w stałych związkach z partnerami albo mające rozległe doświadczenie seksualne”.
— Ile przypadków znamy dotychczas — pięć tysięcy?
— Sześć tysięcy dwieście kobiet i jedynie sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu mężczyzn, wyłącznie partnerów zakażonych kobiet. Jedynie ciągłe i powtarzające się ryzyko kontaktu przenosi retrowirusa.
— To nie takie głupie — powiedział Dicken. — Czyli jednak przypomina HIV.
— Racja — przyznała Salter, zaciskając usta. — Bóg zesłał go na kobiety. Zakażenie zaczyna się od błony śluzowej nosa i oskrzeli, przechodzi w łagodne zapalenia zębodołów, wnika do krwiobiegu, wywołuje łagodne zapalenie jajników… A potem mija. Lekki ból, trochę kaszlu, bólu brzucha. A jeśli kobieta zajdzie w ciążę, są bardzo wielkie szanse na poronienie.
— Mark powinien być w stanie to sprzedać — stwierdził Dicken. — Pogorszmy jednak sprawę. Musimy postraszyć poważniejszą grupę głosujących niż młode kobiety. Co z sektorem geriatrycznym? — Patrzył na nią z nadzieją.
— Starsze kobiety się nie zarażają — odpowiedziała. — Nikt poniżej czternastego i powyżej sześćdziesiątego roku życia. Popatrz na rozkład. — Pochyliła się i wskazała wykres. — Średni wiek to trzydzieści jeden lat.
— To zbyt szalone. Mark chce, abym do czwartej po południu się w tym rozeznał i wzmocnił stanowisko naczelnej lekarz.
— Kolejna narada? — Spytała Salter.
— Z udziałem szefa sztabu i doradcy naukowego prezydenta. To dobre, przerażające, ale znam Marka. Przejrzyj raz jeszcze pliki — może natrafimy na kilka tysięcy zgonów w wieku starszym w Zairze.
— Mam szachrować danymi?
Dicken uśmiechnął się chytrze.
— No to pocałuj się gdzieś, sir — powiedziała Salter łagodnie, unosząc wyzywająco głowę. — Nie dostaliśmy więcej danych z Gruzji. Może powinieneś zadzwonić do Tbilisi — poradziła. — Albo do Stambułu.
— Milczą jak głazy — odparł Dicken. — Nigdy nie byłem w stanie mocniej nimi potrząsnąć, a teraz nie chcą przyznać, że mają jakiekolwiek przypadki. — Spojrzał na Salter.
Ta zmarszczyła nosek.
— Proszę, choćby jedna starsza pasażerka z Tbilisi mdlejąca w samolocie — podsunął jej Dicken.
Salter wybuchnęła śmiechem. Zdjęła okulary, wytarła je i założyła ponownie.
— To nic śmiesznego. Wykresy wyglądają poważnie.
— Mark chce budować dramaturgię. Wije się jak marlin na żyłce.
— Polityka to dla mnie czarna magia.
— Też tak chciałbym — powiedział Dicken. — Im jednak dłużej tu jestem, tym bardziej ją kapuję.
Salter rozejrzała się po pokoiku, jakby zacieśniał się wokół niej.
— Już skończyliśmy, Christopherze?
Dicken się uśmiechnął.
— Odzywa się klaustrofobia?
— W tym pokoju — odparła Salter. — Czy tego nie słyszysz? — Pochyliła się nad biurkiem z nerwową miną. Dicken nie zawsze wiedział, czy Jane Salter żartuje, czy jest poważna. — Wrzasków małp?
— Cóż — odparł Dicken z kamienną twarzą. — Staram się jak najdłużej utrzymać w grze.
W gabinecie dyrektorskim w budynku nr 4 Augustine szybko przejrzał statystyki, przerzucił dwadzieścia stron liczb i sporządzonych przez komputer wykresów, rzucił je na biurko.
— Wszystko bardzo ładnie — powiedział. — W tym tempie do końca roku wypadniemy z gry. Nie wiemy nawet, czy SHEVA wywołuje poronienie u każdej ciężarnej kobiety, ani czy jest choćby łagodnym teratogenem. Chryste. Myślałem, że to będzie to, Christopherze.
— I jest. Budzi strach i zainteresowanie.
— Nie doceniasz nienawiści republikanów do CDC — odparł Augustine. — Nienawidzi nas National Rifle Association. Wielkie kompanie tytoniowe nienawidzą nas, gdyż wchodzimy im w paradę. Czy widziałeś ten cholerny billboard tuż przy autostradzie?
— Niedaleko lotniska? „Wreszcie końcówka warta dotknięcia ust”.
— O czym to — o camelach? Marlboro?
Dicken ze śmiechem pokręcił głową.
— Naczelna lekarz pakuje się w lwią paszczę. Christopherze.
— Niezbyt jest ze mnie zadowolona.
— Zawsze pozostają wyniki, które przywiozłem z Turcji — powiedział Dicken.
Augustine podniósł ręce i odchylił się w fotelu, chwytając palcami skraj biurka.
— Jeden szpital. Pięć poronień.
— Pięć na pięć ciąż, sir.
Augustine pochylił się nad biurkiem.
— Poleciałeś do Turcji, bo nasz kontakt powiadomił o wirusie, który może spędzać płody. Ale skąd Gruzja?
— Pięć lat temu w Tbilisi wystąpiło wiele poronień. Nie mogłem dowiedzieć się tam niczego, to znaczy niczego oficjalnie. Trochę popiłem z przedsiębiorcą pogrzebowym — nieoficjalnie. Powiedział mi, że w tym samym czasie był wielki wysyp poronień w Gordi.
Augustine przedtem o tym nie słyszał. Dicken pominął tę część w swoim raporcie.
— Mów — rzucił, acz niezbyt zainteresowany.
— Były jakieś kłopoty, nie wiedział dokładnie jakie. No to… Pojechałem do Gordi, a miasteczko otaczał kordon policyjny. Popytałem tu i ówdzie na przystankach przy miejscowych drogach i usłyszałem o dochodzeniu ONZ, z udziałem Rosjan. Zadzwoniłem do ONZ. Powiedzieli mi, że poprosili o pomoc Amerykankę.
— Była nią…
— Kaye Lang.
— Rany — powiedział Augustine, zaciskając usta w nikłym uśmiechu. — Sława dnia. Wiesz o jej pracach nad HERV?
— Oczywiście.
— No to… Pomyślałeś, że ktoś z ONZ trafił na coś i potrzebuje jej rady.
— Przyszło mi to do głowy, sir, ale ściągnęli ją, bo się zna na medycynie sądowej.