Выбрать главу

— A ty o czym pomyślałeś?

— Mutacje. Wywołujące wady okołoporodowe. Może wirusy teratogenne. Zastanawiam się też, dlaczego rząd kazał pozabijać rodziców.

— Znowu to samo — powiedział Augustine. — Wracamy do szalonych spekulacji.

Dicken skrzywił się.

— Znasz mnie, Mark.

— Czasami nie mam bladego pojęcia, skąd bierzesz tak dobre wyniki.

— Nie skończyłem pracy. Wezwałeś mnie i powiedziałeś, że mamy coś mocnego.

— Bóg świadkiem, że się czasem mylę — przyznał Augustine.

— Nie sądzę, abyś się mylił. To pewnie dopiero początek.

Wkrótce będzie znacznie więcej.

— Czy tak podpowiada ci instynkt?

Dicken przytaknął.

Mark zmarszczył brwi i mocno zacisnął dłonie na blacie biurka.

— Pamiętasz, co było w roku 1963?

— Byłem wtedy malutki, sir. Ale słyszałem. Malaria.

— Sam miałem siedem lat. Kongres zakręcił całkowicie kurek z funduszami na walkę z chorobami przenoszonymi przez owady, w tym z malarią. Najgłupszy krok w całych dziejach epidemiologii. Miliony zgonów w całym świecie, nowe szczepy odpornych zarazków… Katastrofa.

— DDT i tak wkrótce przestałoby działać, sir.

— Kto wie? — Augustine wystawił dwa palce. — Ludzie są jak dzieci, przeskakują od jednej zabawki do drugiej. Nagle zdrowie świata przestaje być modne. Może przeceniamy nasz przypadek. Przemija pięć minut zagłady dżungli, globalne ocieplenie ciągle się gotuje, choć już nie wrze. Nie ma żadnych zaraz, niszczycielskich plag światowych, a prosty Jasio Kowalski nie zgodzi się nigdy z poczucia winy pomagać Trzeciemu Światu. Ludziom znudziła się apokalipsa. Jeśli nie nastąpi wkrótce możliwy do wykorzystania politycznie kryzys, i to na naszym podwórku, Kongres rozsmaruje nas jak masło, Christopherze, i rok 1963 może się powtórzyć.

— Rozumiem, sir.

Augustine westchnął przez nos i wzniósł oczy ku rzędom lamp fluorescencyjnych na suficie.

— Zdaniem naczelnej lekarz nasz owoc jeszcze nie dojrzał, by pokazać go prezydentowi, dostała więc w samą porę migreny. Przełożyła popołudniowe spotkanie na przyszły tydzień.

Dicken powściągnął uśmiech. Myśl o naczelnej lekarz udającej ból głowy była zabawna.

Augustine utkwił wzrok w Dickenie.

— No dobrze, coś wywąchałeś i idź za tropem. Sprawdź statystyki poronień w szpitalach Stanów Zjednoczonych za ostatni rok. Zagroź Turcji i Gruzji donosem do Światowej Organizacji Zdrowia. Mów, że oskarżmy ich o złamanie wszystkich porozumień o współpracy. Poprę cię. Poszukaj kobiet, które były na Bliskim Wschodzie i w Europie i przyjechały z SHEVĄ, a może też poroniły dziecko czy dwa. Mamy tydzień i jeśli nie dostarczysz groźniejszej SHEVY, wyskoczę z nieznanym krętkiem, którego złapali jacyś pasterze w Afganistanie… Współżyjąc z owcami. — Augustine udał skruszoną minkę. — Uratuj mnie, Christopherze.

13

Cambridge, stan Massachusetts

Kaye miała już powyżej uszu czucia się jak królowa, bycia traktowaną w ostatnim tygodniu z szacunkiem i życzliwą adoracją przez kolegów, którzy z pewną niechęcią uznali, iż głębiej wejrzała w prawdę. Nie doznała krytycyzmu i niesprawiedliwości ze strony innych, jakże częstych w biologii w ostatnich stu pięćdziesięciu latach — na pewno nie takich, jakie spadły na jej idola, Karola Darwina. Mniejszych nawet, niż musiała znosić Lynn Margulis po ogłoszeniu teorii o ewolucji endosymbiotycznej komórek eukariotycznych. Mimo to miała dość…

Powątpiewające i pełne złości listy w czasopismach, autorstwa genetyków ze starej gwardii, przekonanych, iż goni za chimerą; komentarze na konferencjach ze strony okazujących szczyptę wyższości uśmiechniętych mężczyzn i kobiet, przekonanych, że byli bliżej wielkiego odkrycia… Im jest się wyżej na drabinie sukcesu, tym bliżej brązowego medalu Wiedzy i Uznania.

Dla Kaye było to do przyjęcia. Taka już jest nauka, zbyt ludzka i lepsza od ludzi. Zdarzyło się jednak i osobiste spięcie Saula z redaktorem „Celi”, nie dającym jej żadnych szans na publikowanie tam. Wybrała więc „Virology”, dobre czasopismo, ale o szczebel niżej na drabinie. Nigdy nie sięgała tak daleko jak „Science” czy „Nature”. Wspięła się całkiem wysoko, a potem utknęła.

Wyglądało na to, że dziesiątki laboratoriów i ośrodków badawczych pali się teraz do pokazywania jej wyników swych prac, przeprowadzanych dla potwierdzenia wysuwanych przez nią domysłów. Dla zachowania spokoju umysłu przyjmowała zaproszenia od tych wydziałów, instytutów czy laboratoriów, które w ostatnich latach okazywały jej choć odrobinę życzliwości — zwłaszcza od Carl Rose Center for Domain Research w Cambridge w stanie Massachusetts.

Rose Center stoi wśród stu akrów obsadzonych sosnami w latach pięćdziesiątych XX wieku, wskutek czego klockowaty budynek laboratoryjny otacza teraz gęsty bór. Klocek nie stoi płasko na ziemi, lecz z jednej strony się wznosi. Dwa piętra laboratoriów tkwią pod ziemią, dokładnie pod wzniesionym klockiem i na wschód od niego. Ufundowany głównie z dotacji niezmiernie bogatej rodziny Van Buskirk z Bostonu, Rose Center od trzydziestu lat zajmuje się biologią molekularną.

Trzech naukowców z Rose Center otrzymało granty na Human Genome Project — Projekt Poznania Genomu Ludzkiego, czyli ogromne, szczodrze wspomagane finansowo wielostronne wysiłki zmierzające do sekwencjonowania i zrozumienia całości materiału genetycznego człowieka. Granty te przyznano na badania intronów, to znaczy fragmentów dawnych genów występujących w tak zwanych odcinkach śmieciowych ludzkich genów. Kierownikiem jednego z nich była Judith Kushner, promotor doktoratu Kaye w Stanford.

Judith Kushner miała prawie pięć i pół stopy wzrostu, szpakowate, kręcone krucze włosy, okrągłą, smętną twarz, zawsze jakby o krok od uśmiechu, oraz małe, lekko wyłupiaste czarne oczy.

Cieszyła się międzynarodową opinią istnej czarodziejki, potrafiącej planować eksperymenty i wyciskać z aparatury wszystko, do czego jest ona zdolna — innymi słowy, przeprowadzać powtarzalne eksperymenty, niezbędne, aby nauka naprawdę działała.

To, że obecnie większość czasu spędzała na pracy papierkowej i kierowaniu pracą naukowców po dyplomie i doktoracie, było normalnym losem współczesnej nauki.

Fiona Bierce, obłędnie chudy i młody rudzielec będący asystentką i sekretarką Kushner, prowadziła Kaye labiryntem laboratoriów do głównej windy.

Gabinet Kushner mieścił się na poziomie zerowym, pod parterem, ale nad piwnicami: pozbawiony okien, z betonowymi ścianami pomalowanymi na miły jasny beż. Ściany wypełniały pedantycznie uporządkowane teksty i oprawione czasopisma. W jednym kącie szumiały cicho cztery komputery, w tym superkomputer Sim Engine, ufundowany przez firmę Mind Design z Seattle.

— Kaye Lang, jestem taka dumna! — Kushner wstała z krzesła, rozpromieniona, i otwarła ramiona, aby objąć wchodzącą Kaye. Uściskała ją lekko i z uśmiechem zawodowej radości obtańcowała po pokoju swą byłą studentkę. — No, mów… Od kogo się dowiedziałaś? Od Lynn? Od samego staruszka?

— Lynn zadzwoniła wczoraj — zarumieniła się Kaye.

Kushner splotła ręce i wzniosła je ku sufitowi jak świętujący wygraną zdobywca nagrody.

— Cudownie!

— To naprawdę za dużo — powiedziała Kaye i na zaproszenie Kushner usiadła obok szerokiego, płaskiego monitora Sim Engine.

— Bierz to! Ciesz się! — Zachęcała Kushner żarliwie. — Zasłużyłaś, kochana. Trzy razy widziałam cię w telewizji. Jackie Oniama z Triple C Network próbowała mówić o nauce — cudownie śmiesznie! Czy naprawdę na żywo wygląda jak laleczka?