Выбрать главу

14

Atlanta
Październik

Doktor Michael Voight na długich, pająkowatych nogach kroczył przed Dickenem korytarzem prowadzącym do baru dla pracowników.

— Dziwne, że pan pyta — powiedział. — Spotkaliśmy się z wieloma anomaliami położniczymi. Mieliśmy już o nich narady. Ale nie o herodzie. Spotykamy się z wszelkiego rodzaju zakażeniami, z grypą oczywiście też, nie mamy jednak jeszcze zestawów testów na SHEVĘ. — Lekko się odwrócił, aby zapytać: — Może kawy?

Szpital miasteczka olimpijskiego w Atlancie miał sześć lat, zbudowano go z funduszy miejskich i federalnych dla odciążenia innych ośrodków medycznych śródmieścia. Darowizny prywatne i specjalna rezerwa Komitetu Olimpijskiego uczyniły z niego jeden z najlepiej wyposażonych szpitali stanu, co przyciągnęło wielu najlepszych i najbystrzejszych młodych lekarzy, a także kilku niezadowolonych starszych. Świat publicznej służby zdrowia zalazł za skórę utalentowanym specjalistom, którzy w ostatnim dziesięcioleciu widzieli, jak ich dochody spadają na łeb, na szyję, a księgowi kontrolują zakres opieki nad pacjentami. Miasteczko olimpijskie przynajmniej szanowało specjalistów.

Voight wprowadził Dickena do baru i z wielkiego termosu z nierdzewnej stali nalał kubek kawy. Wyjaśnił, że z tego pomieszczenia mogą korzystać stażyści i pracownicy.

— Jest zwykle puste o tej porze nocy. Dla nas to najlepsza pora — ten czas wypychania życia i dostarczania na świat jego niefrasobliwych ofiar.

— Jakiego rodzaju anomalie? — Naciskał Dicken.

Voight wzruszył ramionami, wziął krzesło od stolika z twardego laminatu i podwinął długie jak u Freda Astaire'a nogi. Jego zielony strój lekarski zaszeleścił; był z grubego papieru, całkowicie jednorazowy. Dicken usiadł i ujął swój kubek. Wiedział, że kawa może go pobudzić, a przecież potrzebował skupienia i energii.

— Zajmuję się najtrudniejszymi przypadkami, a większości dziwacznych mi nie przydzielono. Ale w ostatnich dwóch tygodniach… Uwierzy pan, że siedem kobiet nie potrafi wyjaśnić swych ciąży?

— Zamieniam się w słuch — powiedział Dicken.

Voight wyciągnął ręce i odliczał przypadki na palcach.

— Dwie regularnie brały pigułki antykoncepcyjne, które jednak nie zadziałały… To może się zdarzać. Jedna zaś nie stosuje antykoncepcji, ale też twierdzi, że nie uprawiała nigdy seksu. I wie pan co?

— Co?

— Była virgo intacta. Przez miesiąc miała ciężkie krwotoki, przeszły, potem poranne mdłości, ustanie miesiączkowania, poszła do lekarza i usłyszała, że jest w ciąży, a tutaj dotarła, gdy wszystko się u niej pogorszyło. Nieśmiała dziewczyna, mieszkająca ze starszym mężczyzną, naprawdę szczególny związek. Upiera się, że nie dochodziło do seksu.

— Powtórne przyjście Pana? — Spytał Dicken.

— Proszę nie bluźnić. Należę do kościoła odnowy ewangelickiej — odparł Voight, zaciskając usta.

— Przepraszam — rzucił szybko Dicken.

Voight uśmiechnął się, prawie wybaczając.

— Potem przyszedł jej „staruszek” i opowiedział całą historię.

Okazuje się, że bardzo o nią dba, postanowił zdradzić nam prawdę, abyśmy mogli ją leczyć. Wpuszczała go do łóżka i pozwalała się o siebie ocierać… Ze współczucia, no wie pan. Tak zaszła w ciążę za pierwszym razem.

Dicken kiwnął głową. To nic szczególnie szokującego — jedna z wielu twarzy życia i miłości.

— Miała poronienie — ciągnął Voight. — Po trzech miesiącach wróciła jednak, znowu w ciąży. W drugim miesiącu. Przyjechał z nią starszy przyjaciel, mówił, że nie ocierał się o nią ani nic takiego, a wie, że nie miała innego mężczyzny. Wierzymy mu?

Dicken pochylił głowę w bok, uniósł brwi.

— Dzieją się tutaj różne dziwne rzeczy — powiedział łagodnie Voight. — To znaczy więcej niż zazwyczaj.

— Czy się na coś skarżyły?

— Na nic szczególnego. Przeziębienie, gorączka, lekkie bóle.

— Mamy chyba jeszcze trochę próbek w laboratorium, jeśli chce pan się im przyjrzeć. Czy był pan w Northside?

— Jeszcze nie — powiedział Dicken.

— Dlaczego nie śródmieście? Jest tam więcej materiałów dla pana.

Dicken pokręcił głową.

— Ile młodych kobiet ma niewytłumaczalną gorączkę, zakażenia niebakteryjne?

— Dziesiątki. To nic nadzwyczajnego. Testy przechowujemy najwyżej tydzień; jeśli nie wykazują bakterii, to je wyrzucamy.

— W porządku. Zobaczmy tkanki.

Dicken zabrał z sobą kawę, idąc za Voightem do windy. Laboratorium wykonujące biopsje i analizy było w podziemiu, zaledwie dwoje drzwi od kostnicy.

— Technicy kończą pracę o dziewiątej. — Voight zapalił światło i szybko przejrzał karty w małej stalowej szafce.

Dicken oglądał laboratorium: trzy długie, białe ławy ze zlewami, dwa wyciągi dymu, inkubatory, szafki z równo ustawionymi, pełnymi odczynników butelkami z brązowego i przejrzystego szkła, równie uporządkowane stosy standardowych zestawów testowych w wąskich pudełkach z pomarańczowej i zielonej tektury, dwie lodówki ze stali nierdzewnej i starsza biała zamrażarka; komputer połączony z drukarką atramentową, na której widniała kartka NIE DZIAŁA; zajrzał do pokoju za podzielonymi poziomo drzwiami: stały w nim stalowe regały na rolkach, jak zwykle pomalowane na szaro i pokryte kitem.

— Nie wprowadzili jeszcze tego do komputera; zajmuje nam to zwykle trzy tygodnie. Proszę spojrzeć, jeden został… Według procedury obecnie obowiązującej w szpitalu dajemy matkom wybór, mogą wziąć płód do przedsiębiorcy pogrzebowego i urządzić mu pogrzeb. To lepsze rozwiązanie. Zdarzają się jednak biedaczki bez pieniędzy, bez rodziny… Proszę. — Voight wziął kartę, poszedł na zaplecze, pokręcił kołem, znalazł na karcie numer półki.

Dicken czekał przy drzwiach. Voight wyłonił się ze słoikiem, podniósł go pod silniejsze światło w pokoju laboratoryjnym.

— Zły numer, ale jest tego samego rodzaju. Ma sześć miesięcy.

— Szukany przeze mnie może być jeszcze w zimnej solance. — Wręczył Dickenowi słoik i poszedł do pierwszej lodówki.

Dicken popatrzył na płód: dwanaście tygodni, wielkość mniej więcej kciuka, skurczony, maleńki, blady kosmita, któremu nie powiodło się poszukiwanie życia na Ziemi. Natychmiast zauważył anomalie. Kończyny to tylko guzki, a wokół nabrzmiałego brzuszka były wypukłości, jakich nigdy przedtem nie widział nawet u ciężko zniekształconych płodów.

Drobniutka twarzyczka wyglądała na niezwykle skurczoną i obojętną.

— Jest coś nie tak z układem kostnym — stwierdził Dicken, gdy Voight zamknął lodówkę i przyniósł inny płód w oszronionej szklanej zlewce owiniętej plastikową folią, ściśniętą gumową taśmą i oznaczoną przyklejoną taśmą karteczką.

— Mnóstwo kłopotów, bez najmniejszych wątpliwości — powiedział Voight, zamieniając słoje i patrząc na starszy okaz. — Bóg w każdej ciąży ustanawia małe posterunki kontrolne. Te dwa nie przeszły na nich sprawdzianu. — Znacząco uniósł wzrok w górę. — Z powrotem do żłobka w Niebiosach.

Dicken nie wiedział, czy przez Voighta przemawia szczere przekonanie, czy bardziej typowy cynizm lekarza. Porównał zimną zlewkę i słoik o temperaturze pokojowej. Oba płody miały dwanaście tygodni i były bardzo do siebie podobne.