Выбрать главу

Kaye nie opowiedziała Saulowi o rozmowie z Judith. Nie chciała już teraz przyduszać ich radości, zwłaszcza że tak naprawdę mało jeszcze wiedziała, ale będzie musiało to nastąpić szybko.

Wyprostowała się w fotelu.

— A jeśli SHEVA ma różne cele? — Wysunęła domysł. — Czy może mieć także szkodliwe skutki uboczne?

— Wszystko w naturze może pójść źle — odparł Saul.

— A jeśli rzeczywiście poszło źle? Jeśli do ekspresji doszło przez pomyłkę, jeśli SHEVA utraciła całkowicie swe pierwotne cele i tylko wywołuje u nas chorobę?

— Niewykluczone. — Saul powiedział to w sposób wyrażający grzecznie brak zainteresowania. Jego myśli pozostały przy ewolucji.

— Naprawdę myślę, że powinniśmy popracować nad tym w przyszłym tygodniu i przygotować następny artykuł. Materiał jest już prawie gotowy — możemy omówić wszystkie przypuszczenia, dopisać ludzi z Cold Spring Harbor i Santa Barbara… Może nawet Millera. Nie można po prostu odrzucać oferty kogoś takiego jak Drew. Powinniśmy pogadać i z Jayem Nilesem. Uzyskać naprawdę solidną podstawę. Czy powinniśmy pójść dalej, wyłożyć pieniądze, zmierzyć się z ewolucją?

Owa możliwość tak naprawdę przerażała Kaye. Wyglądała na bardzo niebezpieczną. Kaye wolała dać Judith więcej czasu na sprawdzenie, do czego zdolna jest SHEVA. A bardziej rzeczowo, brakowało tu związku z ich podstawową działalnością, szukaniem nowych antybiotyków.

— Jestem zbyt zmęczona na myślenie — powiedziała. — Zapytaj mnie jutro.

Saul westchnął, rad nierad.

— Tyle zagadek, a tak mało czasu.

Kaye od lat nie widziała Saula równie energicznego i zadowolonego. Szybkim rytmem bił palcami po poręczy fotela i mruczał coś cicho do siebie.

16

Innsbruck, Austria

Sam, ojciec Mitcha, znalazł go w holu szpitalnym, z zapakowaną jedyną torbą i nogą w ciężkim opatrunku gipsowym. Zabiegi chirurgiczne poszły dobrze, bolce usunięto przed dwoma dniami, noga goiła się jak należy. Był właśnie wypisywany.

Sam pomógł Mitchowi wyjść na parking, niosąc jego torbę.

Odsunął do samego końca fotel pasażera w wynajętym oplu. Mitch niezdarnie wcisnął nogę, czując pewną niewygodę, i Sam wyjechał na ulicę w lekkim porannym ruchu. Jego ojcowskie oczy zerkały nerwowo w każdy zakątek.

— To nic w porównaniu z Wiedniem — powiedział Mitch.

— No tak, nie wiem, jak traktują cudzoziemców. Pewnie nie tak źle jak w Meksyku — odparł Sam. Ojciec Mitcha miał sztywne, brązowe włosy i mocno piegowatą, szeroką irlandzką twarz, wyglądającą na chętnie rozjaśniającą się uśmiechem. Sam uśmiechał się jednak rzadko, a w jego szarych oczach krył się błysk stalowego ostrza, którego Mitch nie zdołał nigdy zgłębić.

Mitch wynajął na skraju Innsbrucku mieszkanie z jedną sypialnią, ale nie był w nim od wypadku. Sam zapalił papierosa i zaciągał się nim pośpiesznie, gdy betonową klatką schodową wchodzili na pierwsze piętro.

— Bardzo ładnie zrobili ci nogę — powiedział Sam.

— Nie miałem wielkiego wyboru — odparł Mitch. Sam pomagał mu na zakrętach i ułatwiał opieranie się na kulach. Mitch znalazł klucze i otworzył drzwi. Małe, niskie mieszkanie o nagich betonowych ścianach nie było od tygodni ogrzewane. Zajrzał do łazienki i pojął, że będzie musiał przykucać nad muszlą pod kątem i dość wysoko; gips nie mieścił się między sedesem a ścianą.

— Będę musiał nauczyć się celować — powiedział ojcu po wyjściu z toalety. Wywołało to uśmiech Sama.

— Następnym razem wybieraj większą łazienkę. Jest tu ciasno, ale czysto — skomentował. Włożył ręce do kieszeni. — Twoja matka i ja mamy nadzieję, że wrócisz do domu. Chcielibyśmy.

— Pewnie wrócę na trochę — powiedział Mitch. — Jestem trochę jak zbity pies, tato.

— Bzdura — szepnął Sam. — Nic cię nigdy nie zbiło.

Mitch popatrzył na ojca obojętnie, potem okręcił się na kulach i spojrzał na złotą rybkę, którą przed miesiącami dostał od Tilde. Przyniosła małą szklaną kulę i trochę jedzenia i postawiła wszystko na półce w małej kuchni. Dbał o rybkę nawet po zerwaniu związku.

Ryba zdechła, teraz była tylko warstewką pleśni unoszącą się na wodzie wypełniającej kulę do połowy. Poziomy osadu z opadającej wskutek parowania wody znaczyły linie na szkle. Dość makabryczne.

— Cholera — rzucił Mitch. Zupełnie zapomniał o rybce.

— Co to? — Spytał Sam, patrząc na kulę.

— Reszta po związku, który omal mnie nie zabił — odparł Mitch.

— Całkiem dramatyczna.

— Całkiem rozczarowująca — poprawił Sama Mitch. — Może powinien to być rekin. — Podał ojcu carlsberga wyjętego z małej lodówki przy zlewie kuchennym. Wziął też piwo dla siebie i wypił jakąś jedną trzecią, chodząc po dużym pokoju.

— Masz tu jakieś niezałatwione sprawy? — Spytał Sam.

— Nie wiem — odparł Mitch, niosąc torbę do śmiesznie małej sypialni o nagich, betonowych ścianach i jednej lampie na suficie, wyposażonej w żebrowany klosz z przejrzystego szkła. Rzucił torbę na karimatę, wykręcił się niezdarnie na kulach, wrócił do dużego pokoju. — Chcą, abym pomógł im znaleźć mumie.

— No to niech opłacą ci przylot tutaj — powiedział Sam. — Wracamy.

Mitch pomyślał o sprawdzeniu automatycznej sekretarki. Licznik przyjętych wiadomości zatrzymał się na maksymalnej liczbie trzydziestu.

— Pora wracać do domu i odzyskać siły — nalegał Sam.

Brzmiało to całkiem rozsądnie. Wrócić do domu, gdy się ma trzydzieści siedem lat, pozwalać mamie gotować, tacie nauczać go wiązania muszek czy co tam zechce, odwiedzać ich przyjaciół, zostać znowu małym chłopcem, bez ponoszenia odpowiedzialności za nic nazbyt ważnego.

Mitch poczuł ucisk w brzuchu. Wcisnął guzik cofania taśmy automatycznej sekretarki. Gdy kręciła się na szpuli, zadzwonił telefon. Mitch podniósł słuchawkę.

— Przepraszam — powiedział po angielsku męski tenor. — Czy to Mitch Rafelson?

— Jak najbardziej — odparł Mitch.

— Powiem coś panu, a potem się pożegnamy. Może poznaje pan mój głos, ale… Nieważne. Znaleźli w jaskini pańskie ciała. Ludzie z Uniwersytetu w Innsbrucku. Bez pańskiej pomocy, jak sądzę. Nikogo jeszcze nie powiadomili, nie wiem dlaczego. Nie żartuję, to żaden kawał, Herr Rafelson.

Wyraźny stuk i połączenie zostało przerwane.

— Kto to był? — Zapytał Sarn.

Mitch prychnął i spróbował rozluźnić zaciśniętą szczękę.

— Gnojki — odpowiedział. — Kpią sobie ze mnie. Stałem się sławny, tato. Jestem sławnym, głupkowatym świrem.

— Bzdura — powtórzył Sam. Jego rysy stężały w niezadowoleniu i gniewie. Mitch patrzył na ojca z mieszaniną miłości i wstydu; to Sam najbardziej przejęty, najbardziej opiekuńczy. — Wyjdźmy z tej szczurzej nory — rzucił ojciec z odrazą.