— Tu jesteś! — Powiedziała pobladła Kim. — Wszędzie cię szukałam.
— Gdzie indziej mogłabym być? — Spytała Kaye.
Kim podała jej przenośny telefon.
— Z twojego domu.
18
— Panie Dicken, to nie jest dziecko. Nie miało nigdy możliwości zostania dzieckiem.
Dicken podniósł wzrok znad fotografii i analiz poronień W Crown City. Sfatygowane stalowe biurko Toma Scarry’ego stało w głębi zatłoczonej terminalami komputerowymi salki o jasnoniebieskich ścianach, przylegającej do laboratorium patologii wirusowej w budynku nr 15. Blat biurka zaścielały dyskietki, zdjęcia, teczki z wydrukami. Scarry jakoś zdołał posortować swe projekty: w CDC należał do najlepszych analityków tkanek.
— No to czym jest? — Spytał Dicken.
— Na początku mogło być płodem, ale niemal wszystkie narządy wewnętrzne są mocno niedorozwinięte. Kręgosłup się nie zamknął — jednym z wytłumaczeń może być jego rozszczep, ale w tym przypadku całe wiązki nerwów odchodzą do masy pęcherzykowej w czymś, co gdzie indziej byłoby jamą brzuszną.
— Pęcherzykowej?
— Jakby jajnika, ale zawierającego jedynie z tuzin komórek jajowych.
Dicken ściągnął brwi. Miły południowy akcent Scarry/ego pasował do jego przyjacielskiej miny, ale uśmiech był smutny.
— Czyli… Byłaby to dziewczynka? — Spytał Dicken.
— Christopherze, ten płód poroniono, gdyż nigdy w życiu nie widziałem bardziej pochrzanionego materiału komórkowego. Aborcja była prawdziwym aktem łaski. Byłaby to może dziewczynka, ale coś bardzo złego zaszło w pierwszym tygodniu ciąży.
— Nie rozumiem…
— Głowa jest poważnie zniekształcona. Mózg to ledwo supełek tkanki na końcu skróconego rdzenia kręgowego. Nie ma żuchwy. Oczodoły są zwrócone na bok, jak u kotka. Czaszka przypomina bardziej lemura, ot co. Po pierwszych trzech tygodniach niemożliwe byłyby jakiekolwiek działanie mózgu. Po pierwszym miesiącu nie pojawiłby się żaden metabolizm. Ta rzecz stanowi narząd wymagający odżywiania, ale nie ma nerek, wątroba jest malutka, o żołądku i jelitach nie warto nawet wspominać… Rodzaj serca, ale znowu malutkiego. Kończyny to tylko drobne guzki. W sumie niewiele więcej niż jajnik z dostawą krwi. Skąd u diabła to pochodzi?
— Crown City Hospital — powiedział Dicken. — Ale tego nie rozpowiadaj.
— Mam buzię na kłódkę. Ile tego mieli?
— Kilka — odparł Dicken.
— Zacznę szukać dużego źródła teratogenów. Zapomnij o talidomidzie. Przyczyną jest istny koszmar.
— No. — Dicken przycisnął palcem kość nosową. — Ostatnie pytanie.
— Proszę. Potem wyrwiemy się stąd i wrócę do normalnego życia.
— Powiedziałeś, że to jajnik. Czy jajnik działający?
— Komórki jajowe były dojrzałe, jeśli o to pytasz. Jeden pęcherzyk wygląda na pęknięty. Mam to gdzieś… — Zerwał koszulki z kartek i wskazał, niecierpliwy i trochę zagniewany, bardziej na Naturę niż na mnie, pomyślał Dicken. — O, tutaj.
— Mamy więc płód, który owulował, zanim został poroniony? — Zapytał Dicken z niedowierzaniem.
— Wątpię, aby do tego doszło.
— Brakuje nam łożyska — zauważył Dicken.
— Jeśli je dostaniesz, nie przynoś mi — poprosił Scarry. — I tak już jestem wystraszony. Och… Jeszcze jedno. Doktor Branch podrzuciła rano swoją próbkę tkanki. — Scarry pchnął na biurku pojedynczą kartkę, wydostawszy ją delikatnie spośród reszty.
Dicken podniósł ją.
— Chryste.
— Myślisz, że dokonała tego SHEVA? — Spytał Scarry, poklepując analizę.
W tkance płodu Branch znalazła wysoki poziom cząsteczek SHEVY — dużo ponad milion na gram. Cząsteczki zalały płód, czy jak tam można nazwać to dziwactwo; nie było ich zupełnie jedynie w masie pęcherzykowej, w jajniku. Na dole strony dołączyła krótką notatkę.
Cząsteczki te zawierają poniżej 80. 000 nukleotydów pojedynczej nici RNA. Wszystkie wiążą się z mającym 12. 000+ kilodaltonów niezidentyfikowanym zespołem białkowym w jądrze komórki gospodarza. Genom wirusowy wykazuje znaczącą zgodność homologiczną z SHEVA. Pogadaj z moim zespołem. Chciałabym dostać świeższe próbki, aby przeprowadzić dokładne PCR i sekwencjonowanie. — No jak? — Spytał natarczywie Scarry. — SHEVA jest przyczyną, czy nie jest?
— Może — odparł Dicken.
— Czy Augustine dostał to, czego teraz potrzebuje?
Wieści rozchodzą się szybko przy Clifton Road 1600.
— Nie wygadaj nikomu, Tom — powiedział Dicken. — Bardzo cię proszę.
— Ni słówka, panie. — Scarry palcem jakby zamknął usta na zamek.
Dicken włożył raport i analizę do teczki i zerknął na zegarek. Szósta. Augustine mógł być jeszcze w swoim gabinecie.
Sześć dalszych szpitali w Atlancie i okolicach, część sieci Dickena, zgłosiło wysoki odsetek poronień, dających podobne szczątki płodów. Coraz więcej było badanych i u ich matek natrafiano na SHEVĘ.
To już coś, z czym naczelna lekarz na pewno zechce się zapoznać.
19
Jasnożółty samochód straży pożarnej i czerwony pogotowia stały na żwirowym podjeździe. Błyskały obracające się czerwone i niebieskie lampy, rozświetlając popołudniowe cienie starego domu.
Kaye minęła wóz straży i z rozszerzonymi oczyma, wilgotnymi dłońmi i sercem w gardle zaparkowała przy karetce. Boże, Saul, nie teraz — powtarzała stale.
Chmury nadciągały od wschodu, przesłaniając popołudniowe słońce, wznosząc się szarą ścianą za jaskrawymi światłami ostrzegawczymi. Otworzyła drzwiczki samochodu, wysiadła i popatrzyła na dwóch strażaków, którzy obojętnie odwzajemnili jej wzrok.
Lekka, ciepła bryza łagodnie muskała jej włosy. Powietrze pachniało bliską wilgocią; wieczorem mogła rozpętać się burza.
Podszedł młody ratownik medyczny. Jego twarz wyrażała profesjonalną troskę, trzymał podkładkę do kartek.
— Pani Madsen?
— Lang — poprawiła. — Kaye Lang. Żona Saula. — Zdołała wziąć się w garść i po raz pierwszy dostrzegła samochód policyjny, stojący po drugiej stronie wozu straży pożarnej.
— Pani Lang, zadzwoniła do nas panna Caddy Wilson…
Caddy pchnęła drzwi frontowe i stanęła na ganku, za nią wyszedł policjant. Drzwi stuknęły za nimi, znajomy, miły odgłos stał się nagle złowieszczy.
— Caddy! — Kaye pomachała ręką.
Caddy zbiegła po schodkach, zaciskając przed sobą cienką bawełnianą spódniczkę, powiewały kosmyki jej bardzo jasnych włosów. Była pod pięćdziesiątkę, szczupła, miała silne, żylaste ręce i męskie dłonie, ładną, oddaną twarz, duże brązowe oczy patrzące na Kaye jednocześnie z troską i odrobiną przerażenia, jak u konia gotowego ponieść.
— Kaye! Po południu przyszłam do domu, jak zwykle…
Ratownik przerwał jej:
— Pani Lang, męża nie ma w domu. Nie znaleźliśmy go.
Caddy patrzyła na niego z urazą, jakby chciał ukraść jej opowieść.
— Dom wyglądał niewiarygodnie, Kaye. Krew…
— Pani Lang, może powinna pani najpierw porozmawiać z policją…
— Proszę! — Caddy wrzasnęła na ratownika. — Nie widzi pan, że jest przestraszona?