Выбрать главу

Teraz może tylko albo się poddać i sprowadzić kilkadziesiąt skrzynek coorsa, rozpocząć powolny i nudny upadek, albo zbić podest, z którego mógłby wystąpić, zbudować go z solidnie przebadanych naukowych desek.

— Ty dupku — powiedział, stojąc przy oknie ze strzępem opakowania z gazety w jednej ręce, nagłówkiem na pierwszej stronie w drugiej. — Ty przeklęty… Niedojrzały… Dupku!

27

Centers for Disease Control and Prevention, Atlanta
Koniec stycznia

Niskie, ospałe chmury, nikłe światło słoneczne wnikające przez okna gabinetu dyrektora. Mark Augustine odsunął się od bazgraniny przecinających się linii i nazwisk na białej tablicy, złapał się za łokieć, potarł nos. Na dnie skomplikowanego schematu, pod Shawbeckiem, dyrektorem NIH i nieogłoszonym jeszcze następcą Augustine'a w CDC znajdował się Zespół Specjalny do Badań Ludzkiego Prowirusa, w skrócie THUPR, od angielskiej nazwy Taskforce for Human Provirus Research. Skrót ten brzmiał, jakby ktoś sepleniący mówił „super”. Augustine nie znosił tej nazwy i zawsze mówił Zespół Specjalny; wyłącznie Zespół Specjalny.

Machnął ręką w dół, w stronę klatek schodowych dyrekcji.

— Już pora, Frank. Wyjeżdżam stąd w przyszłym tygodniu, lecę do Bethesdy, na samo dno tej plątaniny na tablicy. Trzydzieści trzy szczeble w dół. Tak właśnie się dzieje. Szczyty biurokracji.

Frank Shawbeck odchylił się w fotelu.

— Mogło być gorzej. Rozplątywanie tego zajęło nam prawie miesiąc.

— Mógł wyjść mniejszy koszmar. Nadal jest koszmarnie.

— Znasz przynajmniej swego szefa. Odpowiadam zarówno przed ministerstwem zdrowia, jak i prezydentem — powiedział Shawbeck. Wieści nadpłynęły dwa dni wcześniej. Shawbeck pozostanie w NIH, ale awansuje na dyrektora. — W samym środku starego cyklonu. Szczerze, jestem rad, że Maxine nie zechciała ustąpić. Ma w garści większe atuty ode mnie.

— Nie oszukuj się — stwierdził Augustine. — Jest lepszym politykiem od nas obu. Przyjmie cios, kiedy spadnie.

— Jeśli spadnie — poprawił Shawbeck, ale z ponurą miną.

— Kiedy, Frank — powtórzył Augustine. Shawbeck dostrzegł charakterystyczny dla niego uśmiech-grymas. — WHO chce, abyśmy koordynowali wszystkie poszukiwania zagraniczne — chcą też przyjechać do USA i przeprowadzić własne badania. Wspólnota Państw Niepodległych tonie… Rosja zbyt długo tyranizowała republiki. Niemożliwa jest tam żadna koordynacja, a Dicken nie zdołał wściubić nosa do Gruzji i Azerbejdżanu. Nie pozwolą nam prowadzić tam dochodzenia, dopóki nie ustabilizuje się sytuacja polityczna, cokolwiek ma to oznaczać.

— Bardzo tam źle? — Zapytał Shawbeck.

— Źle, tyle tylko wiemy. Nie proszą o pomoc. Mieli heroda przed dziesięciu albo dwudziestu laty, może dawniej… I radzili sobie z nim po swojemu, na poziomie lokalnym.

— Masakrami.

Augustine przytaknął.

— Nie chcieli, aby to wyszło na jaw, a na pewno nie chcą, abyśmy stwierdzili, że SHEVA pochodzi stamtąd. Duma ze świeżo odzyskanej niepodległości. Powinniśmy jak najdłużej ich nie denerwować, choćby po to, aby zachowywać możliwość oddziaływania.

— Jezu. A co z Turcją?

— Przyjęła naszą pomoc, wpuściła inspektorów, ale nie pozwoliła im działać przy granicach z Irakiem i Gruzją.

— Gdzie teraz jest Dicken?

— W Genewie.

— Informuje WHO na bieżąco?

— Powiadamia ich o każdym kroku — odparł Augustine. — Sporządza kopie raportów dla WHO i UNICEF. Senat znowu szumi.

— Grozi odroczeniem wpłat na ONZ, dopóki nie będziemy mieli jasności, kto płaci za co w skali świata. Nie chce, abyśmy to my otrzymali rachunek za kurację, którą opracujemy — bo na pewno nie wierzy, że dokona tego ktoś inny niż my.

Shawbeck podniósł rękę.

— Pewnie to będziemy my. Mam na jutro umówione spotkania z czterema dyrektorami naczelnymi firm — z Merck, Schering Plough, Lilly, Bristol-Myers. Za tydzień z Americol i Euricol. Chcą rozmawiać o podzieleniu się z nimi zadaniami i dotacjami. A na dobitkę dziś po południu przychodzi doktor Galio — domaga się dostępu do wszystkich naszych badań.

— To nie ma nic wspólnego z HIV — powiedział Augustine.

— Twierdzi, że może chodzić o podobne działanie receptora.

— To tylko domysł, ale jest sławny i ma mocne plecy w Waszyngtonie. I niewątpliwie może nam pomóc z Francuzami, skoro znowu współpracujemy.

— Jak mamy to załatwić, Frank? Cholera, moi ludzie znaleźli SHEVĘ u każdej małpy człekokształtnej, od koczkodanów po goryle górskie.

— Za wcześnie na pesymizm — powiedział Shawbeck. — Minęły dopiero trzy miesiące.

— Frank, mamy czterdzieści tysięcy potwierdzonych przypadków heroda jedynie na Wschodnim Wybrzeżu! A na horyzoncie pusto! — Augustine walnął pięścią w tablicę.

Shawbeck pokręcił głową i uniósł obie ręce, uciszając go cicho jak niemowlę.

Augustine zniżył głos i opuścił ramiona. Potem wziął szmatkę i starannie wytarł kant dłoni, który pobrudził tuszem z tablicy.

— Po jasnej stronie mamy to, że wieść się rozniosła — powiedział. — Liczba wejść na naszą witrynę o herodzie przekroczyła już dwa miliony. Czy słuchałeś wczoraj wieczorem Audrey Kordy w Larry King Live?

— Nie — odparł Shawbeck.

— Właściwie nazwała mężczyzn wcielonymi diabłami. Powiedziała, że kobiety poradzą sobie bez nas, że należy nas obłożyć kwarantanną… Pif-paf! — Strzelił palcami. — Nie będzie seksu, nie będzie SHEVY.

Oczy Shawbecka zalśniły jak mokre kamyki.

— Może ma rację, Mark. Czy widziałeś listę skrajnych środków przygotowaną przez naczelną lekarz?

Augustine przesunął dłonią po żółtych jak piasek włosach.

— Mam cholerną nadzieję, że nigdy nie dojdzie do jej przecieku.

28

Long Island, stan Nowy Jork

Kawałki strużek pasty do zębów na dnie zlewu wyglądały jak małe niebieskie kijanki. Kaye skończyła płukać usta, wypluła wodę łukiem, który zmył kijanki, i wytarła twarz ręcznikiem. Stanęła w drzwiach łazienki, patrząc przez długi korytarz na piętrze na zamknięte drzwi sypialni gospodarzy.

To jej ostatnia noc w tym domu; przespała ją w sypialni dla gości. Kolejny wóz do przeprowadzek — mały — przyjechał o jedenastej rano, aby załadować nieliczne rzeczy, które chciała zabrać z sobą. Caddy zaopiekuje się Cricksonem i Teminem.

Dom wystawiono na sprzedaż. Wobec zwyżki na rynku dostanie ładną sumkę. Przynajmniej tego nie zabiorą wierzyciele. Saul zapisał dom na jej nazwisko.

Wybrała ubranie na dzisiaj — zwykłe białe majtki i biustonosz, bluzkę i pasujący do niej kremowy sweter, jasnoniebieskie spodnie — i wzięła z szafy parę ciuchów, których jeszcze nie spakowała. Miała już dosyć rozdzielania rzeczy, przeznaczania tego i owego dla siostry Saula, opisywania, które torby mają trafić do biednych, a które na śmietnik.

Prawie tydzień zajęło Kaye usuwanie śladów ich wspólnego życia, których nie chciała zabrać z sobą, a które według pośredniczki handlu nieruchomościami mogły nadawać „koloryt” temu miejscu w oczach potencjalnych nabywców. Wyjaśniła spokojnie szkodliwy efekt „wszystkich tych książek, czasopism naukowych… Są zbyt abstrakcyjne. Zbyt chłodne. Niewłaściwy koloryt”.