Lado wiózł ją przez najpiękniejsze krajobrazy, jakie widziała w życiu. W cieniu środkowego Kaukazu mijali pola na tarasach górskich, małe kamienne domy wiejskie, kamienne stodoły i kościoły, miasteczka zbudowane z drewna i kamienia z budynkami o zapraszających i ślicznie wyrzeźbionych gankach, wychodzących na wąskie, ceglaste, wybrukowane kocimi łbami bądź polne drogi, wioski porozrzucane z rzadka na szerokich, zmierzwionych kobiercach pastwisk dla owiec i kóz, pośród gęstych lasów.
Tutaj nawet pozornie puste przestrzenie były przez wieki zagarniane i toczono o nie wojny, jak w każdym miejscu, które widziała w Zachodniej, a teraz i we Wschodniej Europie. Kaye niekiedy czuła się duszona groźną bliskością innych ludzi, szczerbatymi uśmiechami starych mężczyzn i kobiet, stojących na poboczu dróg i przyglądających się pojazdom jadącym z i do nowego nieznanego świata. Pomarszczone przyjazne twarze, powykręcane dłonie machające do samochodziku.
Wszyscy młodzi ludzie byli w miastach, zostawiając starym wieś, z wyjątkiem górskich ośrodków turystycznych. Gruzja zamierzała zostać mekką turystyczną. Jej gospodarka rozwijała się co roku w tempie dwucyfrowym; waluta, lari, umacniała się także; dawno już zastąpiła ruble; wkrótce miała wyprzeć zachodnie dolary. Kładziono rurociągi od Morza Kaspijskiego do Czarnego; a wino, którego nazwa pochodziła stąd, stawało się głównym towarem eksportowym.
Za kilka następnych lat Gruzja będzie eksportować nowe i zupełnie inne wino: roztwory fagów mające wyleczyć świat przegrywający wojnę z chorobami bakteryjnymi.
Fiat śmignął pasem wewnętrznym, gdy mijali ślepy zakręt.
Kaye mocno przełknęła ślinę, ale nic nie powiedziała. Lado bardzo się o nią troszczył w instytucie. Niekiedy w ubiegłym tygodniu Kaye przyłapywała go, jak przygląda się jej wzrokiem pełnym przygarbionej, starej jak świat podejrzliwości, oczyma zwężonymi do szparek wśród zmarszczek, niby satyr wyrzeźbiony z drewna oliwki o brązowych plamkach. Kobiety pracujące w Eliawie mówiły, że nie można mu ufać; zwłaszcza te młodsze. Kaye traktował jednak zawsze z nienaganną uprzejmością, a nawet, jak teraz, z troską. Nie chciał, aby się smuciła, choć nie potrafił wymyślić żadnego powodu, dla którego miałaby się weselić.
Mimo swego piękna Gruzja miała wiele przywar: wojna domowa, zabójstwa, a teraz masowe groby.
Wpadli w ścianę deszczu. Wycieraczki zamachały czarnymi ogonkami i oczyściły przed Lado około jednej trzeciej widoku.
— Chwała Josepowi Stalinowi, zostawił nam ścieki — rzucił leniwie. — Dobry syn Gruzji. Nasz najsłynniejszy towar eksportowy, lepszy od wina. — Lado uśmiechnął się do niej fałszywie. Wyglądał na jednocześnie zawstydzonego i zepchniętego do obrony.
Kaye pozostało jedynie wyciągnąć go z tej kabały.
— Zabił miliony — szepnęła. — Zabił doktora Eliawę.
Lado wpatrywał się ponuro między strużki, aby widzieć, co jest przed krótką maską. Zmienił bieg na niższy i zwolnił, a potem ominął rów mogący pomieścić krowę. Kaye pisnęła i złapała za bok fotela. Na tym odcinku nie było barierek, a obok szosy ziała przepaść z widniejącą trzysta metrów niżej rzeką spływającą z topniejącego lodowca.
— To Beria ogłosił doktora Eliawę wrogiem ludu — stwierdził Lado rzeczowo, jakby opowiadał starą historię rodzinną. — Był wtedy naczelnikiem gruzińskiego KGB, miejscowym sukinsynem molestującym dzieci, a nie wściekłym wilkiem całej Rosji.
— Był człowiekiem Stalina — powiedziała Kaye, starając się odwrócić myśli od drogi. Nie mogła zrozumieć dumy Gruzinów ze Stalina.
— Wszyscy byli ludźmi Stalina albo zginęli — odparł Lado. Wzruszył ramionami. — Rozszedł się tu wielki smród, kiedy Chruszczow oznajmił, że Stalin był zły. Co wiedzieliśmy? Przykręcał nam śruby na tyle sposobów i przez tyle lat, że uznawaliśmy go za męża.
Kaye uznała to za zabawne. Lado zaczerpnął zachętę z jej uśmiechu.
— Niektórzy nadal pragną powrotu dobrobytu z czasów komunizmu. Albo będziemy mieli dobrobyt z gówna. — Skrzywił nos. — Wolę gówno.
Następną godzinę zjeżdżali z mniej przerażających wzgórz i płaskowyżów. Znaki drogowe z zawijasami pisma gruzińskiego nosiły zardzewiałe ślady po dziesiątkach kul.
— Pół godziny, najwyżej — zapowiedział Lado.
Gęsty deszcz utrudniał wykrycie granicy między dniem a nocą.
Lado włączył przyćmione, słabe światła drogowe fiata, gdy osiągnęli skrzyżowanie i zjazd do miasteczka Gordi.
Dwa uzbrojone transportery stały po obu stronach szosy tuż przed skrzyżowaniem. Pięciu ubranych w płaszcze przeciwdeszczowe i okrągłe jak nocniki hełmy rosyjskich żołnierzy sił pokojowych machnęło leniwie, nakazując, aby stanęli.
Lado zatrzymał fiata, przechylonego lekko na pochyłości. Kaye ujrzała kolejny rów zaledwie jardy przed nimi, na prawo od krocza skrzyżowania. Będą musieli wjechać na stok, aby go ominąć.
Lado opuścił szybę. Rosyjski żołnierz, dziewiętnasto- lub dwudziestoletni, o różowych policzkach ministranta, zajrzał do środka. Z jego hełmu na rękaw Lado ściekał deszcz. Lado powiedział mu coś po rosyjsku.
— Amerykanka? — Zapytał Kaye młody Rosjanin. Pokazała mu paszport, zaświadczenia z UE i WNP oraz faks proszący ją o przyjazd do Gordi, a właściwie nakazujący jej przybycie. Żołnierz wziął faks i skrzywił się, próbując go przeczytać, choć papier całkiem przemókł. Odstąpił i poszedł się poradzić oficera przykucniętego w tylnym włazie najbliższego transportera.
— Nie chcą tu być — szepnął Lado do Kaye. — I my ich tu nie chcemy. Poprosiliśmy jednak o pomoc… Kogo możemy obwiniać?
Deszcz ustał. Kaye wpatrywała się w zamglony mrok przed nimi. Słyszała świerszcze i ptasie śpiewy przebijające się przez szum silnika.
— Prosto, lewo — powiedział żołnierz do Lado, dumny ze swej angielszczyzny. Uśmiechnął się do Kaye i odesłał ich do następnego żołnierza stojącego jak słup za rowem, w szarym mroku.
Lado nacisnął pedał sprzęgła i samochodzik szarpnięciami objechał rów, minął trzeciego przedstawiciela sił pokojowych i ruszył boczną drogą.
Lado cały czas miał otwarte okno. Chłodne i wilgotne powietrze wieczorne wpadało do samochodu, jeżąc krótkie włosy na karku Kaye. Pobocze gęsto porastały brzozy. Powietrze krótki czas pachniało paskudnie. Blisko byli ludzie. Potem Kaye pomyślała, że może to nie ścieki z miasteczka tak cuchną. Marszczyła nos, a żołądek się jej przewracał. Ich cel leżał jakąś milę od miasteczka, a do Gordi mieli jeszcze co najmniej dwie mile szosy.
Lado dotarł do strumienia i powoli pokonał w bród szybko płynącą, płytką wodę. Koła zanurzyły się po dekle, ale samochód wyjechał bezpiecznie i przebył następne kilkaset metrów. Gwiazdy zerkały przez szybko ciągnące chmury. Góry bodły niebo poszarpanymi, ciemnymi blankami. Las pojawił się i został w tyle, a potem oboje zobaczyli Gordi, kamienne budynki, kilka nowszych piętrowych domów, kwadratowych i drewnianych, o małych okienkach, pojedynczą betonową kostkę ratusza bez ozdób, ulice z porytym koleinami asfaltem i starym brukiem. Żadnych świateł ulicznych. Czarne, nic niewidzące okna. Znowu nie było prądu.
— Nie znam tego miasta — szepnął Lado. Wcisnął hamulce, wytrącając Kaye z zadumy. Samochód wlókł się hałaśliwie ryneczkiem otoczonym piętrowymi budynkami. Kaye zdołała wypatrzyć wyblakły szyld Inturistu nad gospodą nazwaną Tygrys Rustawelego.