— Marge zadba o niego w twoim imieniu — powiedziała Kushner, jakby tłumaczyła leniwemu studentowi jakiś temat, który ją samą niezbyt pociąga.
— Zadba — potwierdziła Kim szybko. Jej twarz się rozjaśniła. — Jest zdumiewająca.
29
— Dzień dobry, Christopherze! Jak na kontynencie? — Marian Freedman przytrzymała otwarte tylne drzwi u szczytu betonowych schodów. Bardzo zimny wiatr gnał alejką. Dicken podciągnął zrobiony na drutach szalik i wchodząc po stopniach, przecierał zaspane oko.
— Nie przestawiłem się jeszcze z czasu niemieckiego. Masz pozdrowienia od Bena Tice'a.
Freedman zasalutowała energicznie.
— Europa na tropie! — Zawołała dramatycznym tonem. — Co u Bena?
— Jest wykończony. W zeszłym tygodniu uzyskali białka płaszcza wirusa. Było to trudniejsze, niż sądzili. SHEVA nie krystalizuje.
— Powinien był zwrócić się do mnie — powiedziała Marian.
Dicken zdjął szalik i płaszcz.
— Dostanę gorącą kawę?
— W holu. — Poprowadziła go betonowym korytarzem pomalowanym na dziwaczny odcień pomarańczy i wskazała drzwi z lewej strony.
— Jak budynek?
— Wciąga. Słyszałeś, że inspektorzy znaleźli tryt w instalacji wodociągowej? W zeszłym roku był tu zakład przetwarzający odpadki medyczne, ale w jakiś sposób tryt dostał się do rur. Nie mamy czasu na skargi i szukanie czegoś innego. Co za rynek! Tak więc… Dziesięć tysiączków kosztowało nas wstawienie czujników i wyposażenia. A jeszcze musimy codziennie sprowadzać do budynku inspektora promieniowania z NRC z jego węszącym psem.
Dicken stanął przed tablicą informacyjną na ścianie holu, podzieloną na dwie części: jedna była dużą, białą tablicą do pisania, a na lewo od niej wisiała płyta z korka, cała pokryta karteczkami. „Potrzebny współlokator: tańsze mieszkanie!” „Czy ktoś może w przyszłą środę zabrać z lotniska im. Dullesa mojego psa po kwarantannie? Cały dzień jestem zajęty”, „Czy ktoś zna dzienną opiekunkę do dzieci w Arlington?” „Potrzebuję podwiezienia w poniedziałek do Bethesdy. Najlepiej przez kogoś z metabolizmu lub wydalania: i tak musimy pogadać”.
Oczy zachodziły mu mgłą. Był zmęczony, ale widok dowodów, że wszystko tu zaczyna żyć, że ludzie przybywają, sprowadzają rodziny, zmieniają mieszkania, ściągają z całego świata, bardzo go podbudował.
Freedman podała mu kawę w parującym kubeczku.
— Świeża. Mamy dobrą kawę.
— Moczopędna — powiedział. — Powinna pomóc zmyć ten tryt.
Freedman sposępniała.
— Czy wywołaliście ekspresję? — Spytał Dicken.
— Nie — odparła Freedman. — Rozproszony małpi ERV nie przypomina jednak genomu SHEVY, to przerażające. Dowodzimy właśnie tego, co zakładaliśmy wcześniej: towar jest stary. Do genomu małpiego dostał się wcześniej niż do naszego, pochodzi od koczkodanów.
Dicken szybko wypił kawę i wytarł usta.
— Czyli to nie choroba — stwierdził.
— Oj, tego bym nie powiedziała. — Freedman wzięła jego kubeczek i wyrzuciła. — Podlega ekspresji, rozprzestrzenia się, zaraża. To choroba, obojętnie skąd pochodzi.
— Ben Tice zbadał dwieście odrzuconych płodów. Każdy z nich zawiera wielką masę pęcherzykową, podobną do jajnika, ale mającą zaledwie około dwudziestu jajeczek. Każdy ma…
— Wiem, Christopherze. Trzy lub mniej rozpęczniałych pęcherzyków jajnikowych. Wczoraj wieczorem przysłał mi raport.
— Marian, łożyska są maleńkie, owodnia to zaledwie cienki woreczek, a po poronieniu, które odbywa się niewiarygodnie gładko — wiele kobiet nie czuje wcale bólu — nie dochodzi nawet do utraty śluzówki macicy. Jakby ciąża trwała nadal.
Freedman bardzo się ożywiła.
— Proszę, Christopherze…
Weszli dwaj dalsi badacze, obaj młodzi i czarnoskórzy, rozpoznali Dickena, choć go wcześniej nie spotkali, kiwnęli głowami na przywitanie i poszli w stronę lodówki. Freedman ściszyła głos.
— Christopherze, nie zamierzam stawać między tobą i Markiem Augustine’em, gdy posypią się iskry. Tak, wykazałeś, że ofiary gruzińskie miały w tkankach SHEVĘ. Ich dzieci nie były jednak tymi zniekształconymi workami na jajeczka. Płody były normalnie rozwinięte.
— Chciałbym dostać do zbadania któryś z nich.
— No to zdobądź go sobie gdzieś indziej. Christopherze, nie jesteśmy laboratorium kryminalistycznym. Dostałam tutaj stu dwudziestu trzech ludzi, trzydzieści koczkodanów plus dwanaście szympansów i skupiamy się na bardzo szczegółowym zadaniu. Badamy ekspresję wirusa endogennego w tkankach małp. Wyłącznie. — Ostatnie słowa wypowiedziała cichym szeptem obok drzwi. Potem głośniej dodała: — Zajrzyj więc i zobacz, co robimy.
Poprowadziła Dickena małym labiryntem boksów, z których każdy miał swój mały płaski monitor. Minęli kilka kobiet w białych fartuchach laboratoryjnych i technika w zielonym kombinezonie. Powietrze pachniało środkiem antyseptycznym, dopóki Marian nie otworzyła stalowych drzwi wiodących do głównego laboratorium zwierzęcego. Tam Dicken wyczuł znajomy zapach małpiego żarcia, ostry smród moczu i odchodów, a także woń mydła i środka odkażającego.
Freedman zabrała go do wielkiego, betonowego pomieszczenia z trzema szympansicami; każda zajmowała osobną, zamkniętą klatkę z plastiku i stali. Każda klatka miała powietrze dostarczane oddzielnym systemem wentylacyjnym. Pracownik do najbliższej klatki wsadził zacisk prętowy, a szympansica usilnie próbowała odepchnąć obejmującą ją stal. Zacisk powoli się zacieśniał, gdy mężczyzna przesuwał zębatkę, gwiżdżąc niemelodyjnie i czekając, aż małpa wreszcie się podda. Zacisk trzymał ją mocno; nie mogła już gryźć, tylko jedna łapa wysuwała się przez pręty, daleko od zajmującej się zwierzęciem laborantki.
Marian patrzyła z kamienną twarzą, jak unieruchomiona szympansica jest wyciągana z klatki. Zacisk zakołysał się na gumowych kółkach, a laborantka pobrała krew i wymaz z pochwy.
Małpa skrzeczała i krzywiła się w proteście. Technik i laborantka nie zwracali uwagi na jej krzyki.
Marian podeszła do zacisku i dotknęła wyciągniętej łapki szympansicy.
— No, Kiki. No, malutka. Przepraszamy, mileńka.
Palce małpy wiele razy pogładziły wnętrze dłoni Marian.
Szympansica krzywiła się i piszczała, ale już nie wrzeszczała. Kiedy wróciła do swojej klatki, Marian obróciła się do robotnika i laborantki.
— Wywalę każdego sukinsyna, który traktuje te zwierzęta jak maszyny — warknęła niskim, twardym głosem. — Rozumiecie? Ona potrzebuje towarzystwa. Została zgwałcona i chce kogoś dotykać, aby się uspokoić. Jesteście jej najbliżsi po przyjaciołach i rodzinie. Rozumiecie mnie?
Speszeni pracownik i laborantka przeprosili.
Marian minęła Dickena i skinęła głową, aby poszedł za nią.
— Na pewno będzie dobrze — powiedział Dicken, zdeprymowany tą sceną. — Ufam ci całkowicie, Marian.
Marian westchnęła.
— No to wracajmy do mojego pokoju i porozmawiajmy jeszcze.
Korytarz były pusty, drzwi na obu jego końcach zamknięte. Dicken robił przy mówieniu szerokie gesty.
— Przeciągnąłem Bena ma moją stronę. Uważa to za ważne wydarzenie, a nie tylko chorobę.
— Wystąpi więc przeciwko Augustine’owi? Christopherze, dają nam fundusze wyłącznie na poszukiwania terapii! Jeśli to nie choroba, to po co terapia? Ludzie są przestraszeni, chorzy i myślą, że tracą dzieci.