— Odrzucone płody nie są dziećmi, Marian.
— A czym, u diabła? Muszę wiedzieć, na czym stoję, Christopherze. Gdy dostaniemy pełną podstawę teoretyczną…
— Zasięgam języka — powiedział Dicken. — Powiedz mi, co myślisz.
Marian stanęła za swoim biurkiem, położyła dłonie na blacie z laminatu, popukała w niego krótkimi paznokciami. Wyglądała na rozdrażnioną.
— Jestem genetykiem i biologiem molekularnym. Guzik wiem o wszystkim innym. Co wieczór pięć godzin zajmuje mi samo przeczytanie jednej setnej tego, co się dzieje w mojej dziedzinie.
— Masz dostęp do sieci MedWeb? Bionet? Virion?
— Niewiele mogę poza odbieraniem poczty.
— Virion to mała, nieformalna, amatorska strona internetowa z Palo Alto. Mogą się zapisywać tylko osoby prywatne. Prowadzi ją Kiril Maddox.
— Wiem. Randkowałam z Kirilem w Stanford.
Trochę dało to Dickenowi do myślenia.
— Nie wiedziałem o tym.
— Nie mów nikomu, proszę! Już wtedy był błyskotliwym i obrazoburczym gnojkiem.
— Słowo harcerza. Powinnaś jednak tam zajrzeć. Mają trzydzieści anonimowych wpisów. Kiril zapewnia mnie, że wszystkie od pracujących badaczy. Robi się szum, ale bynajmniej nie o chorobie czy terapii.
— Jasne, a kiedy rzecz się rozniesie, dołączę do ciebie i wparujemy do gabinetu Augustine’a.
— Obiecujesz?
— W życiu! Nie jestem błyskotliwym naukowcem z międzynarodową sławą, o którą musi dbać. Jestem kimś w rodzaju dziewczyny przy taśmie z zaniedbanymi włosami i zapaskudzonym życiem seksualnym, która lubi swoją pracę i nie chce jej stracić.
Dicken rozcierał kark.
— Coś się kroi. Coś naprawdę wielkiego. Potrzebuję listy dobrych ludzi, którzy poprą mnie, gdy powiem Augustine’owi.
— Spróbuj i wypal mu w oczy. Wywali cię z CDC na zbity pysk.
— Nie sądzę. Mam nadzieję. — Potem, puszczając oko, Dicken zapytał: — Skąd wiesz? Z Augustine’em też się umawiałaś na randki?
— Studiował medycynę — powiedziała Freedman. — Wystrzegałam się studentów medycyny. Bar Jessies Cougar był trochę poniżej poziomu ulicy, miał mały neon, odlewany szyld udający drewno i poręcz z wypolerowanego mosiądzu. W długiej, wąskiej salce krępy barman w podrabianym smokingu i czarnych spodniach podawał piwo i wino do drewnianych stolików, a siedem lub osiem nagich kobiet, jedna po drugiej, dokonywało przeważnie wyzbytych zapału prób tańczenia na małej scenie.
Mały ręczny napis na estradzie dla muzyków obok pustej klatki głosił, że puma jest w tym tygodniu chora, więc Jessie nie występuje. Zdjęcia leniwego kota i tłustawej blondyny wisiały na ścianie za małym kontuarem.
Sala była ciasna, miała ledwo dziesięć stóp szerokości, i tak zadymiona, że Dicken poczuł się źle, gdy tylko usiadł. Popatrzył na gapiów i ujrzał starszych facetów w garniturach, stojących w dwu i trzyosobowych grupkach, oraz młodych w dżinsach, samotnych, samych białych, trzymających szklaneczki z piwem.
Facet pod pięćdziesiątkę podszedł do opuszczającej właśnie scenę tancerki, coś jej szepnął i ta kiwnęła głową. Ze swymi kolegami udał się do salki z tyłu na jakiś prywatny występ.
Dicken miał dla siebie zaledwie kilka godzin w miesiącu. Tego akurat wieczoru był wolny, nie umówił się z nikim, czekał go tylko pokoik w Holiday Inn, poszedł więc do dzielnicy klubów, mijając liczne samochody policyjne i kilku gliniarzy na rowerach i pieszo. Kilka minut spędził w wielkiej księgarni, uznał perspektywę spędzenia wolnego wieczoru na lekturze za odstręczającą i nogi poniosły go automatycznie tam, gdzie tak naprawdę chciał iść od samego początku, aby popatrzeć na kobiety nie w celach zawodowych.
Tancerki miały od dwudziestu do trzydziestu lat, były dość ładne i bezwstydnie gołe, z piersiami rzadko kiedy naturalnymi, na ile mógł to ocenić, włosami łonowymi wygolonymi u wszystkich w mały wykrzyknik. Gdy wszedł, żadna nawet okiem na niego nie rzuciła. Za kilka minut będzie miał opłacone uśmiechy i spojrzenia, ale na razie był nikim.
Zamówił budweisera — do wyboru był coors, bud i bud lite — i oparł się o ścianę. Na scenie była teraz młoda i szczupła dziewczyna z mocno sterczącymi cyckami, niepasującymi do wąskiej klatki piersiowej. Przyglądał się jej niezbyt zainteresowany, a kiedy skończyła swe dziesięć minut obrotów i kilku martwych spojrzeń na salę, nałożyła krótki, obcisły szlafroczek ze sztucznego jedwabiu i zeszła z estrady do gości.
Dicken nie poznał nigdy zasad panujących w takich klubach. Słyszał o prywatnych salkach, ale nie wiedział, co jest tam dozwolone. Uświadomił sobie, że mniej myśli o kobietach, dymie i piwie niż o wyjeździe rano do Howard University Medical Center, o spotkaniu późnym popołudniem z Augustine'em i nowymi członkami zespołu… Kolejny mocno zapełniony dzień.
Spojrzał na następną występującą na scenie, niższą i trochę bardziej pulchną, z małymi piersiami i bardzo wąską talią, i pomyślał o Kaye Lang.
Dokończył piwo, położył kilka ćwierćdolarówek na porysowanym stoliku i odsunął krzesło. Półgoła rudowłosa kobieta podstawiła pończochę, domagając się pieniędzy; szlafroczek odsłonił uniesioną nogę. Jak głupiec wsunął dwudziestkę za podwiązkę i popatrzył na nią z czymś, co miało być nonszalanckim poleceniem, ale pewnie okazało się jedynie trochę sztywnym, niepewnym spojrzeniem.
— Ładny początek, słodziutki — powiedziała cienkim, lecz pewnym głosem. Rozejrzała się szybko. Był największą z pływających teraz w stawie ryb bez towarzystwa. — Przepracowałeś się, co?
— Właśnie — przytaknął.
— Coś mi się zdaje, że potrzebujesz małego prywatnego tańca — dodała.
— Przydałby się — odparł z wyschniętym językiem.
— Mamy takie miejsce — powiedziała. — Ale znasz zasady, słodziutki? Dotykać mogę tylko ja. Kierownictwo nie pozwala ci ruszać się z krzesła. Będzie wesoło.
Brzmiało okropnie. Mimo to poszedł z nią do pokoiku na tyłach budynku, jednego z ośmiu czy dziesięciu na piętrze; każdy był wielkości sypialni i pozbawiony mebli z wyjątkiem małej sceny i składanego krzesła bądź dwóch. Usiadł na jednym z nich, a kobieta pozwoliła się zsunąć szlafroczkowi. Miała na sobie tylko majteczki.
— Mam na imię Danielle — oznajmiła. Położyła palec na ustach, gdy chciał coś powiedzieć. — Nic nie mów. Lubię tajemnice.
Potem z małej czarnej torebki na ramieniu wyjęła plastikowy woreczek i otworzyła go wprawnym, zręcznym ruchem. Naciągnęła na twarz maskę chirurgiczną.
— Przepraszam — powiedziała jeszcze cieńszym głosem.
— Wiesz, jak to jest. Dziewczyny mówią, że ta nowa grypa przedostaje się przez wszystko — pigułkę, gumkę, co tylko chcesz. Nie musisz nawet, no wiesz, być niegrzeczny, abym wpadła w kłopoty. Podobno przenoszą ją wszyscy faceci. Mam już parkę dzieciaków. Nie chciałabym zwalniać się z pracy, aby zrobić małego dziwoląga.
Dicken był tak zmęczony, że ledwo mógł się ruszać. Weszła na scenę i przybrała odpowiednią postawę.
— Wolisz wolniej czy szybciej?
Wstał, niechcący z głośnym trzaskiem przewracając krzesło.
Skrzywiła się, zmrużyła oczy i ściągnęła brwi nad maseczką, która miała barwę lekarskiej zieleni.
— Przepraszam — powiedział i wręczył jej następną dwudziestkę. Potem uciekł z pokoju, przedarł się przez dym, zahaczając o kilkoro nóg blisko sceny, wspiął po schodach; chwilę przytrzymując się mosiężnej poręczy, głęboko odetchnął.