Выбрать главу

— Czuję się tu wypychana na aut. Czy będziecie rozmawiać z kimś pozostającym na uboczu?

— Bardzo chętnie — powiedział Dicken. — Wiesz, czego tu nie znoszę, prawda?

— Biurokratycznego walca. Myślą, że wiedzą, czym jest herod. Ale… Druga ciąża bez seksu! — Kaye poczuła nagły, zimny dreszcz.

— Próbują to tłumaczyć — powiedział Dicken. — Dziś wieczorem omówimy możliwy mechanizm. Nie sądzę, aby coś ukrywali. — Zrobił minę chłopczyka skrywającego wielką tajemnicę. — Jeśli zadasz pytania, na które nie będę miał gotowych odpowiedzi…

Rozdrażniona Kaye zdjęła ręce z bioder.

— Jakich pytań nie zadaje Augustine? A jeśli całkowicie się mylimy?

— No właśnie — odparł Dicken. Poczerwieniał i przeciął dłonią powietrze. — Właśnie! Kaye, wiedziałem, że zrozumiesz. Kiedy rozważaliśmy, co jeśli… Pozwolisz, że powiem, co mi leży na wątrobie?

Kaye odsunęła się na te słowa.

— To znaczy tak bardzo podziwiam twoją pracę…

— Miałam szczęście, i Saula — powiedziała Kaye sztywno. Dicken wyglądał na urażonego, a tego nie chciała. — Christopherze, co u diabła ukrywasz?

— Byłbym zdziwiony, gdybyś sama już tego nie wiedziała. Wzdrygamy się po prostu przed rzeczą oczywistą — oczywistą dla przynajmniej paru z nas. — Bacznie wpatrywał się w jej twarz zmrużonymi oczyma. — Powiem ci, co myślę, a jeśli uznasz, że to możliwe — prawdopodobne — pozostawisz mi decyzję, kiedy z tym wyjść. Czekaliśmy na uzyskanie wszystkich potrzebnych dowodów. Przez rok poruszałem się na gruncie domysłów i wiem na pewno, że ani Augustine, ani Shawbeck nie zechcą mnie wysłuchać. Niekiedy sądzę, że właściwie jestem jedynie chwalonym chłopcem na posyłki. Dlatego… — Przestępował z nogi na nogę. — Tylko między nami?

— Oczywiście — odparła Kaye, mierząc się z nim wzrokiem.

— Powiedz mi, co według ciebie czeka panią Hamilton.

34

Seattle

Mitch wiedział, że śpi, a raczej drzemie. Zdarzało się z rzadka, że jego umysł przetrawiał tak fakty dotyczące jego życia, planów, przypuszczeń, oddzielnie od woli i uparcie, niezależnie i zawsze na krawędzi snu.

Wiele razy śnił o stanowisku, na którym właśnie kopał, ale w zupełnie innych czasach. Tego ranka, z odrętwiałym ciałem, świadomym umysłem widza panoramicznego teatru, widział młodego mężczyznę i młodą kobietę owiniętych lekkimi futrami, z postrzępionymi sandałami z trzcin i skóry, obwiązanymi na kostkach rzemykami. Kobieta była w ciąży. Najpierw oglądał ich z profilu, potem z różnych innych kątów, jakby kręconych przez krążącą kamerę.

Stopniowo jazda kamery ustawała, aż mężczyzna i kobieta szli po świeżym śniegu i oczyszczonym przez wiatr lodzie, w jasnym blasku dnia, najjaskrawszym, jaki widział we śnie. Lód lśnił, a oni dłońmi osłaniali sobie oczy.

Najpierw patrzył na nich jak na ludzi takich jak on. Wkrótce jednak pojął, że nie są tacy sami. Pierwszych podejrzeń nie wzbudziły wcale rysy twarzy, lecz złożony wzór brody i owłosienia na licach mężczyzny oraz gęsta, miękka grzywa otaczająca oblicze kobiety, odsłaniająca policzki, cofnięty podbródek i czoło, biegnąca od skroni do skroni poprzez brwi. Pod krzaczastymi brwiami widać było łagodne i ciemnobrązowe oczy, niemal czarne, a cera miała głęboko oliwkowy odcień. Palce były szare i różowe, mocno stwardniałe. I on, i ona mieli szerokie, mięsiste nosy.

To nie mój lud, pomyślał Mitch. Ale znam ich.

Mężczyzna i kobieta się uśmiechali. Kobieta pochyliła się, aby zagarnąć śnieg. Skrycie go nabrała, a potem, gdy mężczyzna nie patrzył, ulepiła szybko twardą śnieżkę i rzuciła nią w jego głowę. Trafiła z trzaskiem, aż się zatoczył, ryknął, głos miał wyraźny i dźwięczny, brzmiał prawie jak ujadanie. Kobieta skuliła się, potem pobiegła, a mężczyzna ruszył w pogoń. Obalił ją pomimo powtarzanych proszących chrząknięć, potem się cofnął, wzniósł ręce ku niebu i zasypał ją ciężkimi słowami. Pomimo poważnego brzmienia jego głosu, głębokiego i huczącego, kobieta nie wyglądała na poruszoną. Machała rękoma w jego stronę i wydymała usta, wydając głośne cmokania.

W leniwie toczącej się akcji snu widział, jak wśród padającego śniegu z deszczem szli jednym śladem błotnistą ścieżką. Przez niską powłokę chmur dostrzegał pasma lasu i łąki w dolinie pod nimi, z jeziorem, na którym unosiły się szerokie, płaskie tratwy z kłód, pokryte trzcinowymi chatami.

Dobrze sobie radzę, powiedział mu głos w głowie. Patrzysz na nich teraz, nie znasz ich, ale dobrze sobie radzą.

Mitch usłyszał ptaka i pojął, że to nie ptak, ale komórka. Kilka chwil zajęło mu otrząśnięcie się ze snu. Chmury i dno doliny prysnęły niby bańki z mydła. Jęknął, gdy się poruszył. Ciało mu zdrętwiało. Spał na boku z ręką podłożoną pod głowę i mięśnie zesztywniały.

Telefon dzwonił uparcie. Mitch odebrał po szóstym dzwonku.

— Mam nadzieję, że rozmawiam z Mitchellem Rafelsonem, antropologiem — powiedział męski głos z brytyjskim akcentem.

— W każdym razie z jednym z nich — odparł Mitch. — Kto mówi?

— Merton, Oliver. Jestem redaktorem działu naukowego „Economista”. Piszę artykuł o neandertalczykach z Innsbrucku. Ciężko było znaleźć pański numer telefonu, panie Rafelson.

— Jest zastrzeżony. Mam dosyć znoszenia cięgów.

— Wyobrażam sobie. Proszę posłuchać, jestem chyba w stanie wykazać, że Innsbruck spieprzył całą sprawę, ale potrzebuję pewnych szczegółów. Ma pan okazję przedstawić je życzliwym uszom. Będę pojutrze w stanie Waszyngton — jestem umówiony na spotkanie z Eileen Ripper.

— Dobra — powiedział Mitch. Rozważał zakończenie na tym rozmowy i próbę powrotu do tamtego zdumiewającego snu.

— Ripper pracuje przy wykopaliskach w kanionie… Columbia Gorge? Czy wie pan, gdzie jest Iron Cave?

Mitch wyprostował się w łóżku.

— Kopałem w pobliżu.

— No tak, nie przeciekło to jeszcze do prasy, ale trafi do niej w przyszłym tygodniu. Znalazła trzy szkielety, bardzo stare, daleko mniej zdumiewające niż pańskie mumie, ale dość ciekawe. Będę pisał głównie o jej taktyce. W czasach współczucia dla tubylców zawiązała całkiem sprytne konsorcjum w obronie nauki. Pani Ripper zwróciła się o poparcie do Związku Pięciu Plemion. Zna go pan oczywiście.

— Znam.

— Utworzyła zespół prawników działających społecznie, ma też w sieci kilku kongresmenów i senatorów. Postępuje zupełnie inaczej, niż pan z człowiekiem z Pasco.

— Rad to słyszę — powiedział Mitch z jękiem. Wycierał z oka resztkę snu. — To dzień jazdy stąd.

— Aż tak daleko? Jestem teraz w Manchesterze. W Anglii. Dopiero co się spakowałem i wyjechałem z Leeds. Samolot wylatuje za godzinę. Uwielbiam rozmawiać.

— Jestem zapewne ostatnią osobą, której Eileen tam potrzebuje.

— To właśnie ona dała mi numer pańskiego telefonu. Nie jest pan takim wyrzutkiem, panie Rafelson, za jakiego się uważa. Chce, aby spojrzał pan na wykopaliska. Wydaje mi się typem opiekuńczej mamusi.

— To trąba powietrzna — powiedział Mitch.

— Naprawdę jestem bardzo podekscytowany. Widziałem wykopaliska w Etiopii, Afryce Południowej, Tanzanii. Dwukrotnie odwiedziłem Innsbruck, aby zobaczyć, na co mi pozwolą, a było tego niewiele. Teraz…