Выбрать главу

— Wnuk — powiedziała Kaye. — Zrodzony przez…

— Pośrednią córkę. W istocie jedynie wyspecjalizowany jajnik. Stworzyła drugie jajeczko. Zagnieździło się w ścianie macicy matki.

— A jeśli jej jajeczka, jajeczka córki, są odmienne?

Dickenowi zaschło w gardle i zakasłał.

— Przepraszam. — Wstał, aby nalać sobie kubeczek wody, wrócił między stolikami i usiadł obok Kaye.

Mówił dalej, powoli.

— SHEVA powoduje uwolnienie kompleksu wielobiałek. Rozpadają się w cytozolu poza jądrem komórki. Hormon luteinizujący, folikulotropowy, prostaglandyny.

— Wiem. Powiedziała mi Judith Kushner — rzekła Kaye głosem ledwo głośniejszym od pisku. — Niektóre z tych hormonów są odpowiedzialne za wywoływanie poronienia. Inne zmieniałyby zasadniczo komórkę jajową.

— Wywoływałoby jej mutację? — Spytał Dicken, czepiając się nadal strzępów starego paradygmatu.

— Nie jestem pewna, że to właściwe słowo — odparła Kaye.

— Przywodzi na myśl coś szkodliwego i przypadkowego. Nie. Może rozmawiamy o innym rodzaju rozmnażania.

Dicken dopił swą wodę.

— Dla mnie nie jest to całkowita nowość — rozważała Kaye spokojnie. Zacisnęła palce w pięści, potem lekko, nerwowo zabębniła knykciami po stole. — Zamierzasz twierdzić, że SHEVA jest częścią ewolucji człowieka? Że jesteśmy świadkami powstawania nowego typu człowieka?

Dicken wpatrywał się w twarz Kaye, w rysującą się na niej mieszaninę zdumienia i podniecenia, szczególnego lęku wywołanego nadciąganiem intelektualnego odpowiednika rozwścieczonego tygrysa.

— Nie ośmieliłbym się wyrazić tego tak otwarcie. Może po prostu jestem tchórzem. Może rzeczywiście jest to coś w tym rodzaju. Cenię sobie twoje zdanie. Bóg wie, że potrzebuję tu sojusznika.

Serce Kaye tłukło się w piersi. Podniosła kubeczek i rozlała przy tym zimną kawę.

— Boże, Christopherze. — Wybuchnęła cichym, bezradnym śmiechem. — A jeśli to prawda? A jeśli wszyscy jesteśmy brzemienni? Cała rasa ludzka?

Część druga

Wiosna SHEVY

36

Wschodnia cześć stanu Waszyngton

Szeroka, wolna płynąca Columbia lśniła niby płyta polerowanego jadeitu okolona czarnymi bazaltowymi ścianami.

Mitch zjechał z szosy stanowej nr 14, pół mili tłukł się wśród krzewów i zarośli zakurzoną żwirową drogą, potem skręcił na widok pochylonego, zardzewiałego słupka z tabliczką IRON CAVE.

Kilka jardów od krawędzi wąwozu błyszczały w słońcu dwie stare przyczepy kempingowe marki Airstream. Otaczały je drewniane ławki i stoliki zawalone workami z grubego płótna i narzędziami do kopania. Mitch zaparkował przy drodze.

Chłodna bryza szarpnęła jego filcowym stetsonem. Złapał kapelusz jedną ręką, wysiadł z samochodu, poszedł do krawędzi i popatrzył na obozowisko Eileen Ripper, leżące pięćdziesiąt stóp niżej.

Przez drzwi najbliższej przyczepy wyszła niska, młoda blondynka w wystrzępionych, wyblakłych dżinsach i kurtce z brązowej skóry. W wilgotnym powietrzu znad rzeki Mitch od razu wychwycił zapach perfum dziewczyny: Opium, Trouble albo coś w tym rodzaju. Zdumiewająco przypominała Tilde.

Kobieta stanęła pod wystającym daszkiem, potem zrobiła kilka kroków i osłoniła oczy przed słońcem.

— Mitch Rafelson? — Spytała.

— Nikt inny — odpowiedział. — Eileen jest na dole?

— No. Wszystko się wali, no wie pan.

— Odkąd?

— Od trzech dni. Eileen naprawdę ostro walczyła o swoje. Na dłuższą metę to niewielka różnica.

Mitch uśmiechnął się współczująco.

— Bywa — rzucił.

— Kobieta z Pięciu Plemion zwinęła się dwa dni temu. To dlatego Eileen uznała, że może pan tu przyjechać. Nikt się nie wścieknie na pana widok.

— Miło jest być kimś znanym. — Mitch uchylił kapelusza.

Kobieta się uśmiechnęła.

— Eileen czuje się jak zbity pies. Przyda się jej trochę otuchy. Sama uważam pana za bohatera. Może z wyjątkiem tych mumii.

— Gdzie ją znajdę?

— Tuż pod jaskinią.

Oliver Merton siedział na składanym krześle w cieniu największego płóciennego baldachimu. Około trzydziestu lat, z ogniście rudymi włosami, szeroką, bladą twarzą i krótkim, zadartym nosem, z wyrazem poważnego i niemal żarliwego skupienia, z rozchylonymi ustami, stukał palcem wskazującym w klawiaturę laptopa.

Nie umie bez patrzenia, pomyślał Mitch. Sam się nauczył pisać na maszynie. Oceniał jego ubranie, wyraźnie nie na miejscu na wykopaliskach: tweedowe spodnie, czerwone szelki, koszula frakowa z białego lnu ze stójką.

Merton nie podniósł wzroku, dopóki Mitch nie znalazł się tuż przy baldachimie.

— Mitchell Rafelson! Cóż za przyjemność! — Odstawił komputer na stół, zerwał się na równe nogi i wyciągnął rękę. — Cholernie tu posępnie. Eileen jest na stoku przy wykopaliskach. Na pewno nie może się pana doczekać. Pójdziemy?

Sześciu pracujących w wykopie, sami młodzi stażyści lub magistranci, patrzyli z ciekawością na dwóch przechodzących obok mężczyzn. Merton szedł pierwszy, wspinając się po naturalnych stopniach wyciętych wiekami erozji rzecznej. Stanęli dwadzieścia stóp poniżej urwiska, gdzie wyglądająca na starą jaskinia wcinała się w wychodnię bazaltu. Ponad wychodnią i na wschód od niej zawaliła się część wystającej półki ze zwietrzałej skały, rozrzucając wielkie głazy po biegnącym do brzegu łagodnym zboczu.

Eileen Ripper stała w zachodniej części stoku, poza równymi szeregami starannie przebadanych kwadratowych wykopów, oznaczonych siatkami topometrycznymi z drutów i sznurków. Pod pięćdziesiątkę, niska i ciemna, z głęboko osadzonymi czarnymi oczami i wąskim nosem. Najbardziej rzucającą się w oczy cechą urody Ripper były jej wydatne usta, odcinające się wyraźnie od krótkiej, zwichrzonej czapy siwiejących czarnych włosów.

Odwróciła się na powitanie Mertona. Nie uśmiechnęła się, nie powiedziała słowa. Zamiast tego zrobiła zdecydowaną minę, zeszła ostrożnie stokiem i wyciągnęła rękę do Mitcha. Mocno uścisnęła jego dłoń.

— Wczoraj rano dostaliśmy wyniki datowania radiowęglowego — powiedziała. — Mają trzynaście tysięcy lat, plus minus pięćset… A jeśli jedli dużo łososi, dwanaście tysięcy pięćset. Ludzie z Pięciu Plemion mówią jednak, że zachodnia nauka pragnie ich obedrzeć z resztek godności. Myślałam, że zdołam przemówić im do rozumu.

— Przynajmniej próbowałaś — stwierdził Mitch.

— Przepraszam, że oceniłam cię tak surowo, Mitch. Tak długo zachowywałam spokój, pomimo drobnych oznak kłopotów, a potem ta kobieta, Sue Champion… Myślałam, że się zaprzyjaźniłyśmy. Doradza plemionom. Przyszła tu wczoraj z dwoma mężczyznami. Ci faceci byli… Tacy radzi z siebie, Mitch. Jak mali chłopcy, którzy potrafią wyżej nasikać na wrota stodoły. Powiedzieli, że fabrykuję dowody wspierające moje kłamstwa. Mówili, że mają po swojej stronie rząd i prawo. Nasza stara Nemezis, NAGPRA.

To skrót od Native American Graves Protection and Repatriation Act, nazwy ustawy o ochronie i repatriacji grobów Indian.

Mitch bardzo dobrze znał wszystkie jej szczegóły.

Merton stanął na luźnym stoku, próbując się nie ześlizgnąć, i rzucał na nich krótkie, badawcze spojrzenia.

— Jakie dowody sfabrykowałaś? — Zapytał lekko Mitch.

— Nie żartuj. — Ripper rozchmurzyła się jednak i wzięła dłoń Mitcha między swoje. — Pobraliśmy z kości kolagen i wysłaliśmy do Portland. Przeprowadzili badania DNA. Nasze kości pochodzą z odrębnej populacji, zupełnie niespokrewnionej ze współczesnymi Indianami, a tylko trochę z mumią ze Spirit Cave. Biali, jeśli można użyć tak szerokiego określenia. Choć nie nordycy. Bliżsi już Ajnom.

— To historyczne odkrycie, Eileen — powiedział Mitch. — Wspaniałe. Gratulacje.

Raz zacząwszy, Ripper nie mogła już zaprzestać mówienia. Schodzili ścieżką ku namiotom.

— Nie zaczęliśmy jeszcze ich porównywać z rasami współczesnymi. Takie to wkurzające! Przystajemy na zaciemnianie prawdy przez nasze świrnięte poglądy na rasę i tożsamość. Ówczesne populacje były zupełnie inne. Dzisiejsi Indianie nie pochodzą jednak od ludu, do którego należały nasze szkielety. Mógł rywalizować z przodkami współczesnych Indian. I przegrał.

— Indianie zwyciężyli? — Spytał Merton. — Powinni być radzi, gdy to usłyszeli.

— Uważają, że próbujemy wbijać klin w ich jedność polityczną. Nie obchodzi ich, co naprawdę się działo. Chcą swojego wymyślonego światka i do diabła z prawdą!

— Mnie to mówisz? — Rzucił Mitch.

Ripper uśmiechnęła się przez łzy zniechęcenia i wyczerpania.

— Pięć Plemion znalazło adwokata, który wniósł do sądu federalnego w Seattle pozew o wydanie im szkieletów.

— Gdzie kości są teraz?

— W Portland. Wczoraj zapakowaliśmy je in situ i wysłaliśmy tam.

— Za granicę stanu? — Zapytał Mitch. — To porwanie.

— Lepsze to niż czekanie na bandę prawników. — Pokręciła głową, a Mitch objął ją ramieniem. — Próbowałam postępować zgodnie z prawem, Mitch. — Otarła policzki zakurzoną ręką, zostawiając brudne smugi, i zmusiła się do uśmiechu. — Teraz nawet wikingowie się na nas wściekli!