Выбрать главу

Lado włączył lampkę na suficie i wyjął przesłany faksem plan.

Odrzucił go ze wstrętem i ciężko otworzył drzwiczki fiata. Zawiasy zazgrzytały głośno. Wychylił się i ryknął po gruzińsku:

— Gdzie jest grób?

Ciemność milczała uparcie.

— Pięknie — powiedział Lado. Trzasnął drzwiami dwukrotnie, zanim się zamknęły. Kaye mocno zacisnęła usta, kiedy samochód szarpnął, ruszając. Z piskliwym zgrzytem w skrzyni biegów zjeżdżali uliczkami ze sklepami, ciemnymi i zamkniętymi blachą falistą, aż poza dwiema porzuconymi szopami, kupami żwiru i porozrzucanymi belami siana opuścili miasteczko.

Po kilku minutach zauważyli światła i blask latarek, pojedyncze ognisko obozowe, następnie usłyszeli narastający warkot przenośnego generatora i głosy brzmiące gromko w pustce nocy.

Grób był bliżej, niż pokazywał plan, niecałą milę od miasteczka. Kaye zastanawiała się, czy mieszkańcy słyszeli krzyki i czy w ogóle były jakieś krzyki.

Zabawa się skończyła.

Zespół ONZ nosił maski gazowe zaopatrzone w przemysłowe filtry aerozolowe. Nerwowi żołnierze z gruzińskich sił bezpieczeństwa musieli polegać na chustach zawiązanych wokół twarzy. Wyglądali złowieszczo, choć w innych okolicznościach byłby to zabawny widok. Ich oficerowie założyli maski chirurgiczne z białej tkaniny.

Przewodniczący sakrebulo, miejscowej rady, niski mężczyzna z wielkimi kułakami, wysoką strzechą grubych jak druty czarnych włosów i wielkim nosem, stał z miną zbitego psa obok oficerów sił bezpieczeństwa.

Dowódca zespołu Organizacji Narodów Zjednoczonych, pochodzący z Południowej Karoliny pułkownik armii USA nazwiskiem Nicholas Beck, szybko przekazał instrukcje i dał Kaye jedną z masek ONZ. Poczuła zażenowanie, ale ją założyła. Adiutantka Becka, czarnoskóra kapral o nazwisku Hunter, wręczyła jej parę lateksowych rękawiczek chirurgicznych. Przy zakładaniu wydały znajome klapnięcie o nadgarstki.

Beck i Hunter wyprowadzili Kaye i Lado poza obóz i białe jeepy, ścieżką wiodącą przez gęsty las i zarośla w dół, do grobów.

— Przewodniczący rady ma swoich wrogów. Miejscowi ludzie z opozycji odkopali rowy, a potem zadzwonili do kwatery głównej ONZ w Tbilisi — powiedział Beck do Kaye. — Ludzie z Sił Bezpieczeństwa Republiki chyba nas tu nie chcą. Nie możemy liczyć na wsparcie z Tbilisi. Na poczekaniu spośród ludzi z jakimś doświadczeniem znaleźliśmy tylko panią.

Trzy równoległe wykopy otwarto ponownie i oświetlono zasilanymi z przenośnego generatora lampami elektrycznymi, zawieszonymi na wbitych w piaszczystą glebę wysokich słupach. Przeciągnięte między słupami czerwono-żółte taśmy z plastyku wisiały bezwładnie w nieruchomym powietrzu.

Kaye obeszła pierwszy wykop i uniosła maskę. Marszcząc z góry nos, powąchała. Poczuła jedynie zapach brudu i błota.

— Mają więcej niż dwa lata — powiedziała. Podała maskę Beckowi. Lado stanął jakieś dziesięć kroków za nimi, nie chcąc się zbliżać do grobów.

— Musimy być tego pewni — odparł Beck.

Kaye podeszła do drugiego wykopu, stanęła, przesunęła światłem latarki po kupkach tkanin, ciemnych kości i zaschłego brudu. Gleba była piaszczysta i sucha, mogła stanowić łożysko potoku dawno temu spływającego z gór po stopnieniu śniegu. Ciała były ledwo rozpoznawalne, jasnobrązowe kości pokryte brudem, pomarszczone brązowe i czarne resztki skóry i mięśni. Ubrania wyblakły do barwy ziemi, nie były to jednak skrawki i strzępy mundurów wojskowych, ale sukienki, spodnie, kurtki. Wełniane i bawełniane, nie zgniły całkowicie. Kaye wypatrywała jaśniejszych ze sztucznych włókien, mogły wskazać maksymalny wiek grobu. Na pierwszy rzut oka nie potrafiła odnaleźć żadnych.

Przesunęła światło wyżej, na ściany wykopu. Najgrubsze widoczne korzenie, poprzecinane łopatami, miały około pół cala średnicy. Najbliższe drzewa stały dziesięć jardów dalej jak wysokie, cienkie duchy.

Podszedł do nich oficer Sił Bezpieczeństwa Republiki o imponującym nazwisku Wachtang Czikuraszwili, w średnim wieku, przystojny, choć przysadzisty, z szerokimi barami i grubym, nieraz złamanym nosem. Nie nosił maski. Trzymał coś ciemnego. Kaye potrzebowała kilku chwil, aby rozpoznać but. Czikuraszwili zwrócił się do Lado w przeładowanym spółgłoskami języku gruzińskim.

— Mówi, że buty są stare — przetłumaczył Lado. — Mówi, że ci ludzie zginęli pięćdziesiąt lat temu. Może dawniej.

Czikuraszwili gniewnie machnął ręką i zalał Lado i Becka potokiem mieszaniny słów gruzińskich i rosyjskich.

Lado tłumaczył.

— Mówi, że Gruzini, którzy to odkopali, są głupi. To nie sprawa dla ONZ. Jest znacznie starsza niż wojna domowa. Mówi, że to nie są Osetyjczycy.

— Kto mówił o Osetyjczykach? — Spytał ostro Beck.

Kaye oglądała but. Miał grubą skórzaną podeszwę i skórzane cholewki, zwisające sznurowadła zbutwiały i pokrywały je grudki brudu. Skóra była twarda jak skała. Zajrzała do środka. Brudy, ale brak skarpet i tkanek — buta nie ściągnięto ze zgniłej stopy. Czikuraszwili zniósł bezwstydnie jej powątpiewające spojrzenie, a potem pociągnął zapałką i zapalił papierosa.

Zainscenizowane, pomyślała Kaye. Przypomniała sobie zajęcia na studiach odbywane w Bronksie, zajęcia, które w końcu zniechęciły ją do medycyny sądowej. Odwiedziny w miejscach prawdziwych zabójstw. Maski chroniące od rozkładających się ciał.

Beck uspokajał oficera w łamanym gruzińskim i lepszym rosyjskim. Lado tłumaczył cicho jego próby. Potem Beck dotknął łokcia Kaye i zaprowadził ją do długiego płóciennego daszka postawionego kilka jardów od wykopów.

Pod daszkiem stały dwa podniszczone składane stoliki z kawałkami ciał. Pełna amatorszczyzna, pomyślała Kaye. Może to wrogowie przewodniczącego sakrebulo położyli ciała i zrobili im zdjęcia na dowód swych twierdzeń.

Okrążyła stolik: dwa tułowia i czaszka. Na tułowiach zostało sporo zmumifikowanego ciała, a na czaszce, wokół czoła, oczodołów i policzków nieznane wiązadła przypominające ciemne, suche paski. Poszukała śladów owadów i znalazła martwe larwy much plujek w wyschniętym gardle, ale nieliczne. Ciała pochowano parę godzin po śmierci. Wywnioskowała, że nie nastąpiło to w zimie, kiedy nie ma much. Oczywiście na tej wysokości zimy w Gruzji są łagodne.

Wzięła mały scyzoryk leżący przy najbliższym tułowiu i podważyła strzęp tkaniny, będący kiedyś białą bawełną, a następnie podniosła nad brzuch sztywny, wklęsły płat skóry. Na tkaninie i skórze okalającej biodra widniały kanały wlotowe pocisków.

— Boże — powiedziała.

W miednicy, otulone brudem i sztywnymi kawałkami zeschłej tkanki, leżało mniejsze ciało, skulone, niewiele więcej niż kupka kosteczek z zapadniętą czaszką.

— Panie pułkowniku. — Pokazała ciałko Beckowi. Jego twarz skamieniała.

Ciała mogą mieć bez trudu pięćdziesiąt lat, ale jeśli tak, to zachowały się zdumiewająco dobrze. Zostało trochę wełny i bawełny.

— Wszystko jest bardzo wysuszone. Cały teren został odwodniony.

— Wykopy są głębokie. Ale korzenie…

Czikuraszwili znowu coś mówił. Jego głos brzmiał bardziej ugodowo, słychać było nawet nutki poczucia winy. Przez stulecia winy narosło tu mnóstwo.

— Mówi, że oba ciała są żeńskie — szepnął Lado do Kaye.

— Widzę — odparła cicho.

Obeszła stolik, aby obejrzeć następny tułów. Ten nie miał skóry na brzuchu. Zeskrobała brud, tułów zakołysał się z odgłosem wyschłej tykwy. W miednicy leżała następna mała czaszka, płód mniej więcej sześciomiesięczny, podobnie jak tamten. Brakowało kończyn tułowia; Kaye nie potrafiła stwierdzić, czy nogi pozostały w grobie. Ciśnienie gazów brzusznych nie wycisnęło zapewne żadnego płodu.