Выбрать главу

Prasa obwieszczała już wielki przełom w postaci rybozymowej szczepionki Americolu. Wyglądała dobrze — a nawet bardzo dobrze — w szkiełkach Petriego, ale nie zaczęto jeszcze prób na ludziach. Shawbeck mocno cisnął na Augustine'a, sam z kolei był naciskany przez rząd; wszyscy zaś pchali się, by uszczknąć coś ze stołu Marge Cross.

Dicken czuł w powietrzu osiem różnych rodzajów nadciągającej katastrofy.

Od kilku dni nie miał wieści od Mitcha Rafelsona, ale podejrzewał, że antropolog jest już w mieście. Jeszcze się nie spotkali, mimo to spisek trwał w najlepsze. Kaye zgodziła się porozmawiać z nimi tego wieczoru albo następnego dnia, zależnie od tego, kiedy ludzie Cross spuszczają ze smyczy po rundzie wywiadów i wystąpień dla dziennikarzy.

Musieli znaleźć miejsce odległe od wścibskich oczu. Dicken podejrzewał, że najlepszym będzie samo oko cyklonu; w tym też celu niósł drugą teczkę z pustym identyfikatorem konferencji — „Gość CDC” — i grubym programem.

Kaye szła zatłoczonym korytarzem, strzelając nerwowo oczyma po twarzach. Czuła się jak szpieg w podrzędnym filmie, próbowała skrywać prawdziwe odczucia, a na pewno poglądy — choć sama nie bardzo wiedziała, co ma myśleć. Większą część popołudnia spędziła w leżącym wyżej apartamencie Marge Cross, a raczej na całym wynajętym przez nią piętrze, rozmawiając z przedstawicielami i przedstawicielkami spółek zależnych od Americolu, profesorami z Uniwersytetu Stanowego Kalifornii, burmistrzem San Diego.

Marge wzięła ją na bok i zapowiedziała na koniec konferencji jeszcze większych VIP-ów.

— Zachowuj bystrość i blask — powiedziała. — Nie pozwól konferencji cię wyczerpać.

Kaye czuła się jak lalka na wybiegu. Nie lubiła takich wrażeń.

O wpół do szóstej zjechała windą na parter i wyczarterowanym autobusem pojechała na otwarcie konferencji. Uroczystość miała się odbyć w Zoo miasta San Diego, a urządzał ją Americol.

Gdy wysiadła z autobusu przed ogrodem zoologicznym, poczuła zapach jaśminu i żyznej gleby, podlanej uruchomionymi wieczorem zraszaczami. Kolejka przed pawilonem wejściowym była wielka; Kaye ustawiła się przed boczną bramą i pokazała strażnikowi zaproszenie.

Pięć kobiet ubranych na czarno chodziło dostojnie przed bramą zoo, nosząc transparenty. Dostrzegła je tuż przed wejściem; na jednej z tablic przeczytała NASZE CIAŁA, NASZE PRZEZNACZENIE: OCALCIE NASZE DZIECI.

Ciepły półmrok wewnątrz podziałał magicznie. Od ponad roku nie miała niczego przypominającego urlop; ostatni spędziła z Saulem. Potem doświadczała jedynie pracy i rozpaczy, niekiedy jednocześnie.

Przewodnik z ogrodu zoologicznego zebrał grupę gości Americolu i zrobił im małą wycieczkę. Kilka chwil Kaye spędziła na przyglądaniu się różowym flamingom, brodzącym w sadzawce. Popatrzyła z podziwem na cztery stuletnie kakadu żółtoczube — w tym na obecną maskotkę zoo, Ramzesa — z senną obojętnością przyglądające się przechodzącym tłumom zwiedzających. Potem przewodnik pokazał im boczny pawilon i dziedziniec otoczony palmami.

Przed pawilonem dość słaby zespół grał ulubione przeboje czterdziestolatków, zaś goście obu płci wynosili papierowe talerzyki z jedzeniem i rozglądali się za stołami.

Kaye stanęła przy bufecie pełnym owoców i warzyw, nałożyła sobie sporą porcję sera, pomidorów koktajlowych, kalafiora i marynowanych grzybów, w barze zamówiła kieliszek białego wina.

Wyjmując z torebki pieniądze, aby zapłacić za wino, kącikiem oka zauważyła Christophera Dickena. Holował za sobą wysokiego, mizernie wyglądającego mężczyznę w dżinsowej marynarce i szarych, wyblakłych spodniach z tego samego materiału, trzymającego pod pachą podniszczoną skórzaną torbę na ramię. Kaye wzięła głęboki oddech, wrzuciła resztę do torebki i odwróciła się w porę, aby napotkać twardy wzrok Dickena. Odwzajemniła się ukradkowym skinieniem głową.

Nie zdołała powstrzymać chichotu, gdy Dicken odsunął płótno i z udawaną obojętnością opuścili zamknięty dziedziniec. Zoo było prawie puste.

— Czuję się taka przebiegła — powiedziała. Zachowała kieliszek z winem, ale zdołała wyrzucić talerz z warzywami. — Co my niby, u licha, wyprawiamy?

Uśmiech Mitcha nie był zbyt pewny. Zaniepokoiły ją jego oczy — jednocześnie chłopięce i smutne. Dicken, niższy i grubszy, wyglądał na bezpośredniego i łatwiej dostępnego, dlatego Kaye skupiła się na nim. Miał reklamówkę, z której teatralnym gestem wyciągnął składany plan największego na świecie ogrodu zoologicznego.

— Może ratujemy tu rasę ludzką — odparł. — Usprawiedliwia to każdy fortel.

— Kurczę — rzuciła Kaye. — Miałam nadzieję na coś budzącego większy dreszczyk. Czy ktoś nas słyszy?

Dicken wskazał ręką niskie łuki zbudowanego w stylu hiszpańskim pawilonu gadów, jakby machał czarodziejską różdżką. Na terenie zoo zostało tylko kilku zabłąkanych turystów.

— Czysto — odparł.

— Pytam poważnie, Christopherze — powiedziała Kaye.

— Jeśli FBI założyła pluskwy smokom z Komodo lub facetom w hawajskich koszulach, to już po nas. Nic lepszego nie wymyśliłem.

Głośnie wrzaski wyjców powitały koniec dnia. Mitch poprowadził ich betonową ścieżką wiodącą przez dżunglę tropikalną. Drogę oświetlały lampki na poziomie ziemi, a nad ich głowami zraszacze rozpylały mgiełkę. Urok miejsca ogarnął ich na chwilę, nikt nie chciał złamać czaru.

Mitch sprawił na Kaye wrażenie drągala, faceta z otwartych przestrzeni. Nie podobało się jej jego milczenie. Odwrócił się, spojrzał na nią uważnie zielonymi oczyma. Kaye zauważyła jego buty: turystyczne pionierki o mocno zużytych grubych podeszwach.

Uśmiechnęła się niezręcznie, a Mitch odwzajemnił uśmiech.

— To nie moja działka — powiedział. — Jeśli ktoś ma zacząć rozmowę, to na pewno pani.

— Ale to pan ma dla nas rewelacje — odparł Dicken.

— Ile mamy czasu? — Zapytał Mitch.

— Dziś wieczór jestem wolna — wyjaśniła Kaye. — Marge potrzebuje nas w swej świcie jutro o ósmej rano. Americol wydaje śniadanie.

Zjechali windą do kanionu i stanęli przy klatce zajętej przez parę szkockich żbików. Wyglądające na udomowione cętkowane koty chodziły niespokojnie, pomrukując cicho w półmroku.

— To nie moja działka — powtórzył Mitch. — Bardzo mało wiem o mikrobiologii, znam tylko podstawy. Wpadłem na coś cudownego, co o mało nie zrujnowało mi życia. Straciłem reputację, uznano mnie za nieudacznika, który dwa razy przegrał w naukowych zawodach. Gdybyście byli rozsądni, nie pokazywalibyście się ze mną.

— Wyjątkowa szczerość. — Dicken podniósł rękę. — Następny.

— Goniłem za chorobami przez połowę globu. Mam nosa, wyczuwam, jak się rozprzestrzeniają, co wyprawiają, jak działają. Niemal od samego początku podejrzewałem, że tropię coś nowego. Jeszcze bardzo niedawno próbowałem wieść podwójne życie, wierzyć w dwie sprzeczne rzeczy naraz, i dłużej już nie potrafię.

Kaye jednym łykiem dopiła wino.

— Mówimy, jakbyśmy odbywali terapię odwykową w dwunastu krokach. No dobra. Moja kolej. Jestem wyzbytym poczucia bezpieczeństwa naukowcem, badaczką pragnącą trzymać się z dala od wszystkich drobnych dupereli, czepiałam się więc każdego, kto dawał mi miejsce do pracy i ochronę… A teraz nadszedł czas, abym stała się niezależna i sama podejmowała decyzje. Pora dorosnąć.