— Obie ciężarne — stwierdziła. Lado przetłumaczył to na gruziński.
— Naliczyliśmy około sześćdziesięciu osób — powiedział Beck cichym głosem. — Kobiety wyglądają na zastrzelone. Mężczyzn chyba zastrzelono lub zatłuczono.
Czikuraszwili wskazał Becka, potem obóz, i z twarzą poczerwieniałą w blasku latarek zawołał:
— Dżugaszwili, Stalin!
— Oficer powiedział, że groby wykopano kilka lat przez Wielką Wojną Ojczyźnianą, podczas czystek. Koniec lat trzydziestych. Miałyby więc prawie siedemdziesiąt lat, przebrzmiałe nowiny, nic, co mogłoby zajmować ONZ.
— Chce, aby ONZ i Rosjanie wynieśli się stąd — powiedział Lado. — Twierdzi, że to sprawa wewnętrzna, nie dla sił pokojowych.
Beck odezwał się znowu, bardziej pojednawczo, do oficera gruzińskiego. Lado uznał, że nie chce brać udziału w tej wymianie zdań, i podszedł do Kaye pochylonej nad drugim tułowiem.
— Paskudne zajęcie — powiedział.
— Za dużo — odparła Kaye łagodnie.
— Czego? — Spytał Lado.
— Siedemdziesiąt lat to o wiele za dużo — stwierdziła. — Powiedz mi, o co się spierają. — Trąciła scyzorykiem nieznane paski tkanki wokół oczodołów. Zdawały się tworzyć rodzaj maski. Zawiązano im oczy przed egzekucją? Raczej nie. Przywierające resztki były ciemne, włókniste i mocne.
— Ten z ONZ powtarza, że nie ma przedawnienia dla zbrodni wojennych — powiedział jej Lado. — Nie ma mowy o granicach — to znaczy ograniczeniach.
— Ma rację — potwierdziła Kaye. Ostrożnie przekręciła czaszkę. Kość potyliczna pękła z boku i została wepchnięta na głębokość trzech centymetrów.
Skupiła znowu uwagę na szkieleciku tkwiącym w miednicy drugiego tułowia. Miała zajęcia z embriologii na drugim roku uczelni medycznej. Kości płodu wyglądały trochę dziwnie, ale nie chciała uszkodzić czaszki, odrywając ją od zaskorupiałej ziemi i zaschłej tkanki. Już i tak dość ją naruszyła.
Poczuła mdłości. Nie wywołały ich wysuszone i stwardniałe szczątki, ale scena, którą odtwarzała jej wyobraźnia. Wyprostowała się i przywołała gestem uwagę Becka.
— Te kobiety otrzymały strzały w brzuch — powiedziała. „Zabić wszystkich pierworodnych”. Wściekłe potwory. — Zamordowano je. — Zacisnęła zęby.
— Jak dawno temu?
— Może mieć rację z wiekiem buta, jeśli pochodzi stąd, ale ten grób jest młodszy. Korzenie wokół skraju wykopów są za małe. Moim zdaniem ofiary zginęły dwa, trzy lata temu. Brud wygląda na zaschły, ale gleba jest przypuszczalnie kwaśna i wszystkie kości rozpuściłyby się po kilku latach. Następnie tkaniny; wyglądają na wełniane i bawełniane, a to oznacza, że grób ma tylko kilka lat. Gdyby włókno było sztuczne, mógłby być starszy, ale także z okresu po Stalinie.
Beck podszedł i podniósł maskę.
— Czy może nam pani pomagać, dopóki nie dotrą tu inni? — spytał szeptem.
— Jak długo? — Odparła pytaniem Kaye.
— Cztery, pięć dni — powiedział Beck. Kilka kroków dalej Czikuraszwili patrzył między nimi z zaciśniętymi ustami, urażony, jakby gliny wtrąciły się do kłótni domowej.
Kaye przyłapała się na wstrzymywaniu oddechu. Odwróciła się, odeszła, wciągnęła powietrze i zapytała:
— Zamierza pan wszcząć dochodzenie w sprawie zbrodni wojennej?
— Według Rosjan powinniśmy — odparł Beck. — Palą się do zdyskredytowania u siebie nowych komunistów. Parę starych rzezi dostarczyłoby im świeżej amunicji. Gdyby mogła pani dać nam dokładniejszy szacunek — dwa lata, pięć, trzydzieści, jakikolwiek?
— Mniej niż dziesięć. Zapewne mniej niż pięć. Dużo zapomniałam — powiedziała. — Niewiele mogę. Wziąć próbki, parę kawałków tkanek. Pełna sekcja zwłok jest oczywiście wykluczona.
— Obecność pani jest tysiąc razy lepsza niż sprowadzanie tutaj miejscowych — uznał Beck. — Nie ufam żadnemu z nich. Nie jestem też pewny, czy można ufać Rosjanom. Wszyscy mają coś do ugrania, tak czy inaczej.
Lado zachowywał kamienną twarz i powstrzymywał się od uwag, nie tłumaczył też rozmowy Czikuraszwilemu.
Kaye czuła, że spełniają się jej obawy: powraca dawny ponury nastrój.
Myślała, że podróżując i przebywając daleko od Saula otrząśnie się z dawnych czasów, złych odczuć. Czuła się wyzwolona, patrząc na pracę naukowców i techników w Instytucie Eliawy, czyniących tyle dobrego przy tak małych możliwościach, dosłownie czerpiących zdrowie ze ścieków. Wspaniała i piękna strona Gruzji. Teraz… Druga strona monety. Papa Josep Stalin lub czystki etniczne; Gruzini próbujący wyprzeć Ormian i Osetyjczyków, Abchazi próbujący wyprzeć Gruzinów, Rosjanie przysyłający oddziały wojska, wtrącający się Czeczeni. Brudne wojenki między mającymi stare żale starymi sąsiadami.
Nie będzie to dla niej dobre, ale nie może odmówić.
Lado wykrzywił twarz i spojrzał na Becka.
— Miały być matkami?
— Większość z nich — odparł Beck. — I może niektórzy zostaliby ojcami.
3
Koniec jaskini był bardzo ciasny. Tilde leżała pod niską półką skalną, z podciągniętymi kolanami, i patrzyła na Mitcha klęczącego przed jednym z tych, dla zobaczenia których został tu przyprowadzony. Franco przykucnął za Mitchem.
Usta Mitcha były do połowy otwarte, jak u zdziwionego chłopczyka. Od dłuższej chwili nie mógł wykrztusić jednego słowa. W głębi jaskini panował całkowity spokój i cisza. Poruszał się jedynie promień światła, gdy latarka przeskakiwała pomiędzy dwoma kształtami.
— Niczego nie dotykaliśmy — powiedział Franco.
Sczerniałe popioły, stare kawałki drewna, trawy i trzciny wyglądające, jakby je rozdmuchano, ale nadal tworzące resztki ogniska. Skóra ciał trzymała się znacznie lepiej. Mitch nie widział nigdy bardziej zaskakujących okazów zmumifikowanych głębokim zamrożeniem. Tkanki były twarde i sztywne, wilgoć wyssało z nich suche, bardzo chłodne powietrze. Na głowach, leżących twarzami do siebie, skóra i mięśnie prawie się nie zapadły przed zamrożeniem. Rysy wyglądały niemal naturalnie, choć oczy pod skurczonymi powiekami były cofnięte, ciemne, niewypowiedzianie senne. Całe były także ciała; jedynie na nogach jakby się pokruszyły i zapadły w siebie, może wskutek sporadycznych podmuchów z szybu. Pomarszczone, czarne stopy przypominały suszone grzyby.
Mitch nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Może nie było nic nadzwyczajnego w ich pozycji — mężczyzna i kobieta leżący na boku, twarzami do siebie w objęciach śmierci, zamarznięci ostatecznie jak wygasłe popioły ich ostatniego ogniska. Nic zaskakującego w dłoniach mężczyzny sięgających do twarzy kobiety, jej rękach opuszczonych nisko i ściskających brzuch. Nic niespodziewanego w zwierzęcej skórze pod nimi, ani w drugiej, zmiętej za mężczyzną, jakby odrzuconej na bok.
Na koniec, gdy ogień wygasł, zamarzającemu na śmierć mężczyźnie było za ciepło i odrzucił okrycie.
Mitch spojrzał na skurczone palce kobiety i przełknął narastającą gulę emocji, które trudno by mu było określić bliżej czy wyjaśnić.
— Jak stare? — Spytała Tilde, wytrącając go ze skupienia. Jej głos zabrzmiał raźno, ostro i rzeczowo, jak chlaśnięcie brzytwą.