Выбрать главу

— Czy tak bardzo się to różni od polowania na niedźwiedzia jaskiniowego albo mamuta? — Zapytał Mitch. — Albo patrzenia, jak twoje dzieci umierają podczas zarazy.

— Powoduje inne rodzaje stresu, może wpływa na inne substancje chemiczne. Dawno już przestały nam wyrastać nowe pazury czy kły. Jesteśmy zwierzętami społecznymi. Wszystkie nasze główne zmiany dotyczą polepszania wzajemnej komunikacji i przystosowania społecznego.

— Zbyt wielka zmiana — powiedział Mitch po namyśle. — Nikt tego nie lubi, ale musimy rywalizować, bo inaczej wylądujemy na ulicy.

Stali przed bramą i słuchali świerszczy. Za nimi w zoo skrzeczała ara. Jej głos niósł się aż nad Balboa Park.

— Różnorodność — szepnęła Kaye. — Zbyt wielki stres może być oznaką nieuchronnej katastrofy. Dwudziesty wiek był długą, szaloną, wydłużoną katastrofą. Wyzwolił poważną zmianę, tkwiącą w genomie, która ma chronić rasę ludzką przed upadkiem.

— Nie choroba, ale ulepszenie — powiedział Mitch.

Kaye spojrzała nań znowu z tym samym przelotnym dreszczem.

— Właśnie. Każdy może się dostać wszędzie w ciągu godzin lub dni. Impuls powstały w sąsiedztwie rozchodzi się naraz na cały świat. Czarownik jest zasypany sygnałami. — Znowu wyrzuciła ręce, bardziej opanowana, ale nie trzeźwa. Wiedziała, że Mitch się jej przygląda, a Dicken im obojgu.

Dicken wyjrzał na ulicę za szerokim parkingiem ogrodu zoologicznego, szukając taksówki. Dostrzegł jedną zawracającą kilkaset stóp dalej i wyciągnął rękę. Taksówka podjechała.

Wsiedli. Dicken zajął miejsce z przodu. Podczas jazdy odwrócił się, aby powiedzieć:

— No dobrze, jakiś kawałek DNA naszego genomu cierpliwie tworzy model następnego typu człowieka. Skąd czerpie pomysły, wskazówki? Czy ktoś podpowiada, „Dłuższe nogi, większa puszka mózgowa, brązowe oczy są w tym roku na topie”? Kto nam mówi, co jest ładne, a co brzydkie?

— Chromosomy używają gramatyki biologicznej — odparła szybko Kaye — swego rodzaju wbudowanego w DNA projektu gatunku na wyższym poziomie. Czarownik wie, jakie jego słowa mają sens dla fenotypu organizmu. Czarownik ma redaktora genetycznego, korektora gramatyki. Powstrzymują najbardziej nonsensowne mutacje, zanim zostaną one włączone.

— Bujamy tutaj w dzikich, jasnych obłokach — powiedział Mitch — i w razie ataku myśliwców zostaniemy zestrzeleni już w pierwszej minucie walki. — Rękoma robił w powietrzu pętle, jakby były parą samolotów, denerwując tym taksówkarza, a potem dramatycznie opuścił lewą dłoń na kolano, wyłamując palce. — Strącony.

Taksówkarz patrzył na nich z ciekawością.

— Pewnikiem biolodzy? — Zapytał.

— Studenci starszych lat na uniwersytecie życia — odparł Dicken.

— A jak — powiedział kierowca z powagą.

— Teraz zarobiliśmy na to. — Dicken wyjął z reklamówki trzecią butelkę wina, a z kieszeni szwajcarski scyzoryk.

— Hej, nie w gablocie! — Rzucił taksówkarz ostro. — Dopiero jak będę po robocie i dostanę swą dolę.

— Roześmieli się.

— No to do hotelu — polecił Dicken.

— Upiję się — obiecała Kaye i strząsnęła włosy na oczy.

— Urządzimy orgię — zapowiedział Dicken i oblał się mocno różowym pąsem. — Orgię intelektualną — dodał nieśmiało.

— Jestem wykończony — powiedział Mitch. — A Kaye dostała zapalenia krtani.

Pisnęła z uśmiechem.

Taksówka podjechała przed hotel Serrano, tuż na południowy zachód od centrum kongresowego, i ich wysadziła.

— Ja stawiam — oznajmił Dicken. Zapłacił za kurs. — Jak wino.

— No dobra — powiedział Mitch. — Dzięki.

— Potrzebujemy jakiegoś wniosku — stwierdziła Kaye. — Prognozy.

Mitch ziewnął i się przeciągnął.

— Sorki. Pomyślunek mi wysiadł.

Kaye patrzyła nań przez grzywkę: wąskie biodra, dżinsy ciasno opinające uda, kanciasta, szorstka twarz z wąską linią brwi.

Żaden ulizany przystojniak, ale wyczuwała swoją chemię, niskie, drażniące granie w lędźwiach, i mało się tym przejmowała. Pierwsza oznaka końca zimy.

— Mówię poważnie — zapewniła. — Christopher?

— To chyba oczywiste — odparł Dicken. — Uznaliśmy, że pośrednie córki nie są chore, to stadium rozwoju, jakiego nigdy dotąd nie widziano.

— A co to znaczy? — Spytała Kaye.

— Znaczy, że dzieci drugiego stadium będą zdrowe, żywotne.

— I odmienne, choć może tylko odrobinę — wyjaśni! Dicken.

— Byłoby cudownie — stwierdziła Kaye. — Co jeszcze?

— Proszę was, już dość. W życiu nie zdołamy skończyć dzisiaj — powiedział Mitch.

— Szkoda — rzuciła Kaye.

Mitch uśmiechał się do niej. Wyciągnęła rękę, on podał swoją. Dłoń Mitcha była sucha jak rzemień i twarda, z odciskami od wielu lat kopania. Nozdrza mu się rozszerzyły, gdy znalazł się blisko niej, przysięgłaby też, że dostrzegła, jak rosną źrenice.

Twarz Dickena nadal była zarumieniona. Cedził wolno słowa.

— Nie mamy planu gry. Jeśli mamy napisać raport, musimy zebrać wszystkie dowody — naprawdę wszystkie.

— Możesz na mnie liczyć — powiedział Mitch. — Masz mój numer.

— Ja nie mam — zauważyła Kaye.

— Poda go Christopher — odparł Mitch. — Zostanę kilka dni.

— Dajcie znać, jak będziecie wolni.

— Damy — obiecał Dicken.

— Zadzwonimy — dodała Kaye, idąc z Dickenem w stronę szklanych drzwi.

— Ciekawy gość — powiedział Dicken w windzie.

Kaye potwierdziła lekkim kiwnięciem głowy. Dicken patrzył na nią z pewną troską.

— Wygląda na bystrego — ciągnął. — Jak, u licha, wpakował się w tak wielkie kłopoty?

W swoim pokoju Kaye wzięła gorący prysznic i wdrapała się do łóżka, wykończona i bardziej niż trochę pijana. Jej ciało było w siódmym niebie. Zebrała prześcieradło i koc wokół głowy, przekręciła się na bok i niemal od razu zasnęła.

44

San Diego, Kalifornia
1 kwietnia

Kaye właśnie kończyła myć twarz, gwiżdżąc przez kapiącą wodę, kiedy zadzwonił telefon w pokoju. Szybko się wytarła i podniosła słuchawkę.

— Kaye? Tu Mitch.

— Pamiętam cię — powiedziała lekko; miała nadzieję, że nie nazbyt lekko.

— Jutro lecę na północ. Może znajdziesz dziś rano chwilę czasu i się spotkamy.

Była tak zajęta na konferencji, odbywając rozmowy i uczestnicząc w dyskusjach panelowych, że ledwo miała czas choćby na myślenie o wieczorze w zoo. Co wieczór padała na łóżko kompletnie wykończona. Judith Kushner miała rację; Marge Cross wysysała z niej każdą sekundę życia.

— Byłoby pięknie — stwierdziła ostrożnie. Nie wspomniał o Christopherze. — Gdzie?

— Jestem w Holiday Inn. W Serrano jest miła kawiarenka. Wyjdę i spotkamy się tam.

— Mam godzinę, zanim będę musiała wyjść — powiedziała Kaye. — Za dziesięć minut na dole?

— Przybiegnę — odparł Mitch. — Spotkamy się w holu.

Włożyła przygotowane na ten dzień rzeczy — elegancki niebieski kostium lniany z zawsze gustownej kolekcji Marge Cross — i rozważała, czy parą tabletek tylenolu nie zablokować lekkiego bólu głowy od zatok, kiedy przez podwójne szyby okna usłyszała stłumione krzyki. Najpierw nie zwracała na nie uwagi i sięgnęła do łóżka, aby przewrócić kartkę w programie konferencji. Gdy niosła program do stołu i grzebała w torebce w poszukiwaniu identyfikatora, sprzykrzyło się jej własne niemelodyjne gwizdanie. Wróciła do łóżka, aby wziąć pilota do telewizora, i nacisnęła guzik włączający aparat.