— Na zostawienie na naszym progu wyrazistej wiadomości — zrzędziła Cross. — Coś ich wkurzyło, więc chcą sobie szybko ulżyć, nieważne jak.
— Może tego właśnie potrzebujemy — powiedział niski, szczupły mężczyzna, którego Kaye rozpoznała: Lewis Jansen, dyrektor do spraw sprzedaży oddziału farmaceutycznego Americolu.
— Akurat — odparła Cross i zawołała: — Kaye Lang, potrzebuję cię!
— Tutaj! — Kaye wystąpiła do przodu.
— Świetnie! Frank, Sandra, zabierzcie Kaye do studia telewizyjnego, gdy tylko oczyszczą ulice. Kto jest tu dobry?
Starsza kobieta w płaszczu kąpielowym, z aluminiową walizeczką, wymieniła z pamięci nazwiska komentatorów z miejscowej telewizji.
— Lewis, każ swoim ludziom przygotować kilka tematów do poruszenia.
— Moi ludzie są w innym hotelu.
— To ich wezwij! Powiesz widzom, że pracujemy najszybciej, jak umiemy, że nie chcemy zbyt prędko dać szczepionki, bo byłaby szkodliwa — cholera, powiesz im wszystko, co mówimy na konferencji. Kiedy, u licha, ludzie nauczą się siedzieć na tyłku i słuchać?
— Czy działają telefony?
Kaye zastanawiała się, czy Mitch trafił na zamieszki, czy nic mu się nie stało.
Do sypialni wszedł Mark Augustine. Zrobiło się tłoczno. Powietrze było gęste i gorące. Augustine kiwnął głową Dickenowi, uśmiechnął się miło do Kaye. Wyglądał na chłodnego i opanowanego, ale coś w jego oczach zdradzało, że to tylko kamuflaż.
— Świetnie! — Ryknęła Cross. — Mamy już wszystkich. Mark, co się dzieje?
— Dwie godziny temu w Berkeley zastrzelono Richarda Bragga — powiedział Augustine. — Wyprowadzał psa na spacer. — Przechylił głowę na bok i zwracając się w stronę Kaye, wykrzywił zaciśnięte usta.
— Bragg? — Zapytał ktoś.
— Gnojek od patentu — wyjaśnił ktoś inny.
Cross podniosła się na łóżku.
— Czy to w związku z wiadomościami o dziecku? — Spytała Augustine’a.
— Zapewne — odparł. — Ktoś ze szpitala w Mexico City puścił farbę. „La Prensa” podała, że dziecko było mocno zdeformowane.
— Od szóstej rano wałkują to na wszystkich kanałach.
Kaye spojrzała na Dickena.
— Urodziło się martwe — rzekł.
Augustine wskazał okno.
— To może wyjaśniać wzburzenie tłumu. Demonstracja miała być pokojowa.
— No to wyjdź do nich — powiedziała znacznie już spokojniejsza Cross. — Mamy robotę.
Dicken wyglądał na przybitego, gdy szli do windy. Szeptał z Kaye.
— Zapomnij o zoo.
— O dyskusji?
— Była przedwczesna — powiedział. — Pora jest teraz nieodpowiednia na nadstawianie karku.
Mitch szedł zaśmieconą ulicą, buty chrzęściły mu na kawałkach szkła. Oznaczone żółtą taśmą policyjne barykady zamykały dostęp do centrum kongresowego i głównych wejść do trzech hoteli. Taśma owijała przewrócone samochody jak prezenty. Tablice i transparenty zaścielały asfalt i chodniki. W powietrzu utrzymywał się smród gazu łzawiącego i dymu. Policja w obcisłych ciemnozielonych spodniach i koszulach khaki oraz oddziały Gwardii Narodowej w strojach maskujących stały z założonymi rękoma wzdłuż ulicy, zaś urzędnicy miejscy wysiadali z furgonetek i byli prowadzeni na oglądanie zniszczeń. Policjanci wpatrywali się przez ciemne okulary w kilku cywilnych gapiów, grożąc w milczeniu.
Mitch próbował wrócić do swego pokoju w Holiday Inn, lecz powstrzymali go ponurzy urzędnicy współpracujący z policją. Jego bagaż — jedna walizka — był nadal w pokoju, ale Mitch miał z sobą torbę na ramię, a tylko o nią się tak naprawdę martwił. Zostawił wiadomości dla Kaye i Dickena, ale nie mógł podać miejsca, w które mogliby zadzwonić.
Konferencja się skończyła. Samochody dziesiątkami wyjeżdżały z garaży hotelowych, a długie sznury taksówek czekały kilka przecznic na południe, aby zabrać pasażerów z walizkami na kółkach.
Mitch nie potrafił ustalić, co czuł na widok tego wszystkiego. Gniew, zastrzyki adrenaliny, gorzką falę zwierzęcej radości na widok zniszczeń — typowe objawy po zetknięciu się tak blisko z przemocą tłumu. Wstyd, jedyna cienka warstewka forniru społecznego na wieść o martwym noworodku, czy poczucie winy były może nie na miejscu. Pośród tych przelotnych emocji najostrzej odczuwał paskudne wyobcowanie. Samotność.
Po tym poranku i popołudniu najbardziej żałował, że ominęło go śniadanie z Kaye Lang.
Tak pięknie mu pachniała w wieczornym powietrzu. Nie perfumami, ale świeżo umytymi włosami, jędrną skórą, winem, kwiatowo i odrobinę niepokojąco. Jej trochę senne oczy, ciepłe i zmęczone przy rozstaniu.
Mógł sobie wyobrazić, jak leży przy niej w łóżku w jej pokoju hotelowym. Widział to z wyrazistością typową bardziej dla wspomnień niż dla marzeń. Pamięć przyszłości.
Sięgnął do kieszeni kurtki po bilety lotnicze, które zawsze nosił z sobą.
Dicken i Kaye byli dlań deską ratunku, wskazaniem celu jego życia. Jakoś wątpił, aby Dicken był chętny do przedłużania znajomości z nim. Nie znaczyło to, że go nie lubił; łowca wirusów wyglądał na uczciwego i bardzo bystrego. Mitch chciałby z nim pracować i lepiej go poznać. Nie potrafi jednak sobie tego wyobrazić. Można to nazwać instynktem, następną pamięcią przyszłości.
Rywalizacja.
Siedział na niskim betonowym murku naprzeciw Serrano, ściskając torbę w dwóch mocarnych rękach. Próbował przywołać cierpliwość, na której polegał, aby zachować zdrowie psychiczne podczas długich i żmudnych wykopalisk w towarzystwie kłótliwych doktorantów.
Zaskoczony zobaczył kobietę w niebieskim kostiumie, wychodzącą z holu hotelu Serrano. Stanęła na chwilę w cieniu, rozmawiając z dwoma portierami i policjantem. To Kaye. Mitch przeszedł powoli przez ulicę, okrążył toyotę z wybitymi wszystkimi oknami. Kaye zauważyła go i pomachała ręką.
Spotkali się na placyku przed hotelem. Kaye miała podkrążone oczy.
— Było okropnie — powiedziała.
— Byłem tu, na ulicy, widziałem wszystko — odparł Mitch.
— Wchodzimy na wysokie obroty. Udzielam wywiadów dla telewizji, potem polecimy na Wschód, do Waszyngtonu. Ma być przeprowadzone dochodzenie.
— I to wszystko przez pierwsze dziecko?
Kaye przytaknęła.
— Godzinę temu dostaliśmy niektóre szczegóły. NIH szukało kobiety, która w zeszłym roku złapała grypę Heroda. Dokonała aborcji córki pośredniej, po miesiącu zaszła w ciążę. Urodziła miesiąc przed czasem, a dziecko zmarło. Poważne uszkodzenia. Najwyraźniej cyklopia.
— Boże — rzucił Mitch.
— Augustine i Cross… No, nie mogę o tym mówić. Wygląda jednak, że będziemy musieli zrewidować wszystkie plany, może nawet w przyspieszonym tempie przeprowadzać testy na ludziach. Kongres wrzeszczy o okrutnym morderstwie, wskazując palcem na wszystkie strony. Niezły pasztet, Mitch.
— Rozumiem. Co możemy zrobić?
— Możemy? — Kaye pokręciła głową. — Nasza rozmowa w zoo nie ma już teraz sensu.
— A dlaczego? — Zapytał Mitch, przełykając ślinę.
— Dicken się rozmyślił — odparła Kaye.
— Jak to?
— Czuje wyrzuty. Uważa, że całkowicie się mylimy.
Mitch przechylił głowę na bok w namyśle.
— Nie sądzę.
— Może jest w tym więcej polityki niż nauki — powiedziała Kaye.
— A co z nauką? Czy mamy pozwolić, aby jeden przedwczesny poród, jedno ułomne niemowlę…
— Zrobiło z nas miazgę? — Dokończyła za niego Kaye. — To możliwe. Nie wiem. — Rozglądała się po podjeździe.