Выбрать главу

— Nie winię ich.

— Czy pozostała tu jakaś bogata kobieta? — Zapytała śmiertelnie poważnie Kaye.

— Nie — odparła Lipton. Zachichotała bez śladu wesołości. — Nie musiała pani pytać.

— Czy jest pani zamężna, doktor Lipton? — Spytała Kaye.

— Rozwiedziona od pół roku. A pani?

— Wdowa.

— No to mamy szczęście — powiedziała Lipton.

Tighe wskazała na zegarek. Lipton patrzyła to na jedną, to na drugą.

— Przepraszam, że panią zatrzymuję — powiedziała gwałtownie. — Moi ludzie też czekają.

Kaye wzięła zdjęcia nibyłożyska i worka owodniowego.

— Co miała pani na myśli, mówiąc, że to diabelnie dobrze zorganizowana choroba?

Lipton pochyliła się nad szalką z aktami.

— Zajmowałam się guzami, ranami, dymienicą, brodawkami i wszelkimi innymi okropnymi chorobami rozwijającymi się w naszych ciałach. To na pewno jest zorganizowane. Przekształcenie przepływu krwi, niszczenie komórek. Wysysająca chciwość. Ten worek owodniowy jest jednak bardzo wyspecjalizowanym narządem, odmiennym od wszystkich, jakie badałam.

— Pani zdaniem nie jest skutkiem choroby?

— Tego bym nie powiedziała. Skutkami są zniekształcenia, ból, cierpienie i poronienie. To niemowlę w Meksyku… — Lipton kręciła głową. — Nie będę tracić czasu na opisywanie tego jako czegokolwiek innego. To nowa choroba, odrażająco pomysłowa, nic więcej.

46

Atlanta Dicken wchodził pochyłym zjazdem do garażu przy Chiton Way, zerkając zmrużonymi oczyma na jasne niebo z niskimi, brzuchatymi obłokami. Miał nadzieję, że świeże, chłodne powietrze oczyści mu głowę.

Poprzedniego wieczoru wrócił do Atlanty, kupił butelkę Jacka Danielsa i zaszył się w domu, pijąc aż do czwartej nad ranem. Idąc z salonu do łazienki, potknął się o stos książek, zahaczył ramieniem o ścianę i przewrócił się na podłogę. Ramię i nogę miał posiniaczone i podrapane, tyłek go bolał, jakby dostał kopniaka, ale mógł chodzić i był całkowicie pewny, że nie musi jechać do szpitala.

Mimo wszystko ramię miał nadwerężone, a twarz popielatą. Głowa bolała go od whisky. Brzuch, bo nie zjadł śniadania. A w głębi duszy czuł się jak szmata, zdezorientowany i zły na wszystko, ale głównie na siebie samego.

Wspomnienie intelektualnego jam session w zoo w San Diego nie dawało mu spokoju. Obecność Mitcha Rafelsona, wolnego strzelca, mówiącego mało rzeczowo, lecz mimo to kierującego rozmową, jednocześnie podważającego ich wydumane teorie I pobudzającego do ich snucia; Kaye Lang, piękniejszej, niż widział ją kiedykolwiek, niemal promiennej, z jasnym jak słońce spojrzeniem pełnym skupionego zaciekawienia… I niech to szlag, absolutnie pozbawionym innego niż profesjonalne zainteresowania Dickenem.

Rafelson wyraźnie go zdeklasował. Raz jeszcze, po całym dorosłym życiu spędzonym na znoszeniu najgorszego, co Ziemia może zesłać na ludzkiego samca, okazał się malutki w oczach kobiety, o której myślał, że może ją polubi.

I jakie to, u diabła, ma znaczenie? Jakie znaczenie wobec heroda ma jego męskie ego, jego życie seksualne?

Dicken skręcił za róg na Clifton Road i stanął przez chwilę, zaskoczony. Strażnik w budce garażu wspomniał coś o pikiecie, ale nie napomknął słowem o jej skali.

Demonstranci wypełniali ulicę od placyku i okolonego drzewami skweru przed wejściem z czerwonej cegły, prowadzącym do budynku nr 1, siedziby American Cancer Society, aż do hotelu Emory przy Clifton Road. Niektórzy stali na gazonach z purpurowymi azaliami, zostawiając wolne przejście do głównej bramy, ale blokując informacje i kawiarnię. Dziesiątki osób siedziały wokół filaru podtrzymującego popiersie Higiei, miały zamknięte oczy, kołysały się lekko z boku na bok, jakby modliły się w duchu.

Dicken ocenił tłum na dwa tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci, milczących, czekających na coś; na zbawienie lub co najmniej na zapowiedź, że świat się nie skończy. Wiele kobiet i więcej niż paru mężczyzn nadal nosiło maseczki, pomarańczowe bądź purpurowe; wedle zapewnień garstki podejrzanych wytwórców miały one zabijać wszystkie wirusy łącznie z SHEVĄ.

Organizatorzy milczącej manifestacji — nie nazywali jej protestem — chodzili między ludźmi z zimną wodą, papierowymi kubeczkami, ulotkami, poradami i instrukcjami, ale demonstranci nie mówili ani słowa.

Dicken dotarł przez tłum do wejścia do budynku nr 1. Ciągnęło go do ludzi, choć zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Chciał wiedzieć, co myślą i czują żołnierze — ci stojący na pierwszej linii frontu.

Wokół i wśród tłumu krążyli powoli kamerzyści. Niektórzy umyślnie trzymali kamery na poziomie brzucha, aby kręcić z bliska, potem unosili je na ramiona dla uzyskania panoramy, oddania skali.

* * *

— Jezu, co się stało? — Spytała Jane Salter, gdy Dicken minął ją, idąc długim korytarzem do swego gabinetu. Niosła aktówkę i naręcze zielonych teczek.

— Mały wypadek — odparł Dicken. — Upadłem. Widziałaś, co dzieje się na zewnątrz?

— Widziałam — powiedziała Salter. — Ciarki mnie przechodzą. — Poszła za nim i stanęła w otwartych drzwiach.

Dicken zerknął na nią przez ramię, potem wysunął stary fotel na kółkach i usiadł z miną zawiedzionego chłopczyka.

— Chodzi o panią C? — Spytała Salter. Z narożnika teczki strzepnęła kosmyk brązowych włosów. Kosmyk spadł. Nie zwracała na niego uwagi.

— Tak sądzę — odparł Dicken.

Salter pochyliła się, aby odstawić aktówkę, potem zrobiła krok naprzód i położyła teczki na jego biurko.

— Tom Scarry dostał dziecko — powiedziała. — W Mexico City zrobili sekcję. Zapewne bardzo staranną. Powtórzy ją, tak dla pewności.

— Widziałaś je? — Zapytał Dicken.

— Tylko nagranie z wyjmowania go ze skrzynki z lodem w budynku nr 15.

— Potworek?

— Straszny — potwierdziła Salter. — Istna miazga.

— Komuś bije dzwon — powiedział Dicken.

— Nigdy nie dowiedziałam się, Christopherze, co o tym sądzisz. — Salter pochyliła się nad gałką w drzwiach. — Wyglądasz na zaskoczonego, że to naprawdę paskudna choroba. Wiemy chyba, w czym rzecz?

Dicken kręcił głową.

— Tak długo goniłem za chorobami… Ta wydaje się odmienna.

— Czyżby bardziej sympatyczna?

— Jane, upiłem się wieczorem. Upadłem w domu i nadwerężyłem ramię. Czuję się okropnie.

— Zalewałeś robaka? Bardziej to pasuje do schrzanionego życia seksualnego niż do złej diagnozy.

Dicken spochmurniał.

— Co robisz z tym wszystkim? — Spytał, kierując w stronę teczek lewy palec wskazujący.

— Przenoszę część spraw do nowego laboratorium odbiorczego. Dostali cztery dalsze stoły. Zbieramy personel i tworzymy procedury do przeprowadzania całodobowo sekcji zwłok, reżim L 3. Kieruje tym doktor Sharp. Pomagam grupie przeprowadzającej badania układu nerwowego i nabłonka. Dbam o porządek w jej dokumentacji.

— Szepniesz mi słówko? Gdy coś znajdziesz?

— Nie wiem nawet, dlaczego tu jesteś, Christopherze. Tkwiłeś wysoko nad nami, gdy przybyłeś z Augustine'em.

— Tęsknię za byciem na froncie. Wieści docierają najpierw tutaj. — Westchnął. — Jane, nadal jestem łowcą wirusów. Wróciłem, aby przejrzeć stare papiery. Sprawdzić, czy nie przegapiłem czegoś przełomowego.