Cross nabiła na widelec pasek sera i oglądała go.
— Jeśli herod nie jest chorobą, nie wiem, co z tym poczniemy.
— Utkniemy między zjawiskiem naturalnym a pozbawionymi wiedzy i przerażonymi ludźmi. Polityka stanie się wówczas straszna, a interesy będą koszmarem.
Kaye zaschło w ustach. Nie miała żadnej odpowiedzi. Było tak rzeczywiście.
— Skoro nie ma żadnych ekspertów, którzy by cię wsparli — powiedziała Cross po namyśle, wkładając ser do ust — jak przedstawisz swą tezę?
— Przedłożę dowody, podam teorię — odparła Kaye.
— Sama? — Zapytała Cross.
— Pewnie zdołam kilku znaleźć.
— Ilu?
— Czterech lub pięciu.
Cross jadła przez chwilę.
— Jackson to dupek, ale jest bystry, jest uznanym specjalistą, setki pewnie podzielą jego punkt widzenia.
— Tysiące — poprawiła Kaye, starając się, aby głos jej nie drżał. — Wszyscy oprócz mnie i kilku świrów.
Cross pogroziła Kaye palcem.
— Nie jesteś świrem, moja droga. Lauro, jedna z naszych spółek kilka lat temu opracowała pigułkę „dzień po”.
— W latach dziewięćdziesiątych.
— Dlaczego to zostawiliśmy?
— Przez politykę i odpowiedzialność.
— Mieliśmy już nazwę… Jak brzmiała?
— Jakiś dowcipniś nazwał ją RU-Pentium — odparła Nilson.
— Przypominam sobie, że na testach wypadała dobrze — powiedziała Marge. — Pewnie ciągle mamy wzory chemiczne i próbki.
— Poszperam po południu — obiecała Nilson. — Możemy wrócić do pigułki i zacząć jej produkcję za kilka miesięcy.
Kaye zaciskała fałdę obrusa leżącą na jej kolanach. Kiedyś opowiadała się z pasją za prawem kobiet do wyboru. Teraz nie mogła sobie poradzić ze sprzecznymi odczuciami.
— W pracy Roberta brakuje refleksji — powiedziała Cross — ale jest więcej niż pięćdziesiąt procent szans, że testy szczepionki zakończą się fiaskiem. I moje panie, stwierdzenie to musi zostać w tym pomieszczeniu.
— Modele komputerowe ciągle przewidują stwardnienie rozsiane jako uboczny skutek działania rybozymu — stwierdziła Kaye.
— Czy jako alternatywę Americol zaleca aborcję?
— Nie jako jedyne wyjście — odparła Cross. — Zasadą ewolucji jest dobór naturalny. Teraz zaś stoimy na środku pola minowego i chcę wiedzieć o wszystkim, co może pomóc nam z niego się wydostać.
Dicken odebrał rozmowę w pokoju ze sprzętem obok głównego laboratorium odbioru zwłok i przeprowadzania ich sekcji. Zdjął lateksowe rękawiczki, zaś młody technik komputerowy trzymał telefon. Technik był tutaj, aby podłączyć odpowiednio starą, krnąbrną stację roboczą służącą do przechowywania wyników sekcji zwłok i śledzenia okazów w pozostałych laboratoriach. Na Dickena, w zielonym stroju lekarskim i w masce chirurgicznej, patrzył z pewnym niepokojem.
— Niczego pan nie złapie — powiedział mu Dicken, odbierając słuchawkę. — Tu Dicken. Jestem urobiony po łokcie.
— Christopher, tu Kaye.
— Cze-e-ść, Kaye. — Nie chciał jej spławiać; Kaye miała ponury głos, ale bez względu na jego brzmienie, słuchanie jej było zawsze dla Dickena wielką przyjemnością.
— Dokumentnie schrzaniłam sprawę — powiedziała.
— Jak to? — Dicken machnął ręką do Scarry’ego, który został w laboratorium patologicznym i wykonywał niecierpliwe gesty.
— Miałam starcie z Robertem Jacksonem… W obecności Marge.
— Nie mogłam dłużej wytrzymać. Powiedziałam im, co myślę.
— Och. — Dicken wykrzywił twarz. — Jak zareagowali?
— Jackson mnie wyśmiał. Tak naprawdę potraktował z pogardą.
— Arogancki drań. Zawsze tak uważałem.
— Powiedział, że potrzebujemy dowodów na opryszczkę, Właśnie ich szukam ze Scarrym. W laboratorium patologicznym mamy ofiarę wypadku drogowego. Prostytutka z Waszyngtonu, ciężarna. Pozytywny wynik badań na Herpes labialis, żółtaczkę typu A, HIV oraz SHEVĘ. Ciężkie życie.
Młody technik ponuro złożył narzędzia i wyszedł z pokoju.
— Marge zamierza ścigać się z Francuzami i ich pigułkę „dzień po”.
— Cholera — rzucił Dicken.
— Musimy działać szybko.
— Nie wiem, jak szybko zdołamy. Martwe młode kobiety z właściwym zestawem kłopotów nie spadają nam codziennie z nieba.
— Nie sądzę, aby jakiekolwiek dowody zdołały przekonać Jacksona. Tracę już zmysły, Christopherze.
— Mam nadzieję, że Jackson nie pójdzie do Augustine'a. Jeszcze nie jesteśmy gotowi, a Mark i tak jest na mnie cięty — powiedział Dicken. — Kaye, Scarry’ego już nosi po laboratorium. Muszę iść. Głowa do góry. Zadzwoń.
— Czy Mitch odezwał się do ciebie?
— Nie — skłamał Dicken. — Zadzwoń później do mojego pokoju. Kaye, dla ciebie jestem tu zawsze. Będę cię wspierał na wszelkie możliwe sposoby. Daję słowo.
— Dziękuję, Christopherze.
Dicken odłożył słuchawkę na miejsce i stał chwilę, czując się głupio. Nigdy nie lubił takich emocji. Praca stała się dla niego wszystkim, bo wszystko inne, co ważne, było zbyt bolesne.
— Nie jesteśmy w tym najlepsi, co? — Zapytał siebie cicho.
Scarry pukał ze złością w szkło dzielące pokój od laboratorium.
Dicken nałożył maskę chirurgiczną i wciągnął nową parę rękawiczek.
50
Mitch z rękoma w kieszeniach stał w portierni apartamentowca. Rano bardzo starannie się ogolił, wpatrując w długie lustro wspólnej łazienki w YMCA, a w zeszłym tygodniu był u fryzjera, gdzie przystrzyżono mu i uczesano włosy — a raczej próbowano uczesać.
Włożył nowe dżinsy. Przekopał walizkę i wyciągnął czarną marynarkę. Od ponad roku nie ubierał się dla kogoś, ale teraz był tutaj, myśląc tylko o Kaye Lang.
Portier pozostawał niewzruszony na jego starania. Pochylał się nad ladą i przyglądał Mitchowi kątem oka. Zadzwonił telefon, a on podniósł słuchawkę.
— Proszę na górę — powiedział, wskazując ręką windę. — Dwudzieste piętro. 2Ol1. Proszę się zgłosić u strażnika. Taki napuszony byczek.
Mitch podziękował i wszedł do windy. Podczas zamykania drzwi chwilę zastanawiał się w panice, co u diabła robi. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował w tym bałaganie, było zaangażowanie się uczuciowo. Gdy chodziło o kobiety, Mitch stawał się skryty jak tajny agent, niechętnie ujawniający zarówno dalekosiężne cele, jak i najbliższe plany. Ta skrytość przysparzała mu wiele zgryzot.
Zamknął oczy, odetchnął głęboko i postanowił z rezygnacją przyjąć najbliższe kilka godzin, niech się dzieje co chce.
Na dwudziestym piętrze wysiadł z windy i zobaczył Kaye, rozmawiającą z mężczyzną w szarym ubraniu, o krótkich, czarnych włosach, grubo ciosanej twarzy i orlim nosie. Dostrzegł Mitcha, zanim ten go zauważył.
Kaye uśmiechnęła się.
— Wejdź. Teren jest czysty. To Karl Benson.
— Miło mi pana poznać — powiedział Mitch.
— Benson kiwnął głową, założył ręce i wycofał się, pozwalając Mitchowi przejść, ale węsząc przy tym jak pies gończy szukający tropu.
— Marge Cross co tydzień dostaje około trzydziestu pogróżek — wyjaśniła Kaye, wprowadzając Mitcha do mieszkania. — Mnie po incydencie w NIH trzykrotnie grożono śmiercią.