— Już nie spałam — odparła.
— Paskudny sposób na wywarcie na tobie wrażenia — szepnął Mitch.
— Nie musisz wywierać na mnie wrażenia — powiedziała Kaye.
— Chcesz o tym porozmawiać?
— Nie. — To tylko sen.
51
Dicken otworzył drzwiczki i wysiadł z dodge'a. Doktor Denise Lipton wręczyła mu plakietkę. Osłonił oczy przed silnym słońcem i spojrzał na małą tablicę na gołym, betonowym murze kliniki: Virginia Chatham Women's health and family center. Jakaś twarz zerknęła na nich przez szklaną szybę z drobną siatką drucianą, osadzoną w ciężkich, pomalowanych na niebiesko metalowych drzwiach. Włączył się domofon, Lipton podała swoje nazwisko i powiedziała, z kim jest umówiona. Drzwi się otworzyły.
Doktor Henrietta Paskow stała na szeroko rozstawionych grubych nogach. Zasłaniająca łydki szara spódnica i biała bluzka podkreślały silną, tęgą pospolitość, przez którą wyglądała na starszą, niż była w istocie.
— Dziękuję, że przyjechałaś, Denise. Byliśmy bardzo zajęci.
Żółto-białym korytarzem, mijając osiem poczekalni, poszli za nią do małego gabinetu w głębi. Za prostym, drewnianym biurkiem wisiały oprawione w brąz portrety licznej, wielodzietnej rodziny.
Lipton usiadła na składanym metalowym krześle. Dicken wolał stać. Paskow pchnęła w ich stronę dwa pudełka z teczkami.
— Mamy trzydzieści po dziecku C — powiedziała. — Trzynaście D i C, siedemnaście „dzień po”. Pigułki działają pięć tygodni po odrzuceniu płodu pierwszego stadium.
Dicken przeglądał opisy przypadków. Były rzeczowe, zwięzłe, z notatkami lekarza i pielęgniarki.
— Nie było poważnych komplikacji — ciągnęła Pasków. — Tkanka blaszkowa chroni przed płukaniem słoną wodą. Pod koniec piątego tygodnia tkanka jednak się rozpuszcza i ciąża staje się wrażliwa.
— Ile jest dotąd zamówień? — Zapytała Lipton.
— Mieliśmy sześćset wizyt. Niemal wszystkie kobiety miały po dwadzieścia, trzydzieści kilka lat i mieszkały z mężczyzną, mężem lub kimś takim. Połowę odesłaliśmy do innych klinik. To znaczący wzrost.
Dicken odkładał teczki na biurko okładkami w dół.
Paskow przyglądała mu się bacznie.
— Nie podoba się to panu, doktorze Dicken?
— Nie chodzi o to, czy mi się podoba, czy nie podoba — odparł. — Doktor Lipton i ja prowadzimy badania terenowe, sprawdzając, czy liczby odpowiadają rzeczywistości.
— Herod zdziesiątkuje całe pokolenie — powiedziała Paskow.
— U jednej trzeciej przychodzących do nas kobiet testy nie wykazały wcale SHEVY Nie miały poronień. Chcą jedynie usunąć ciążę, odczekać kilka lat i zobaczyć, co będzie. Jesteśmy prowincjonalnym urzędem zajmującym się kontrolą urodzeń. Nasze sale są pełne. Na górze kładziemy kobiety po trzy, cztery w sali. Przychodzi coraz więcej mężczyzn z żonami i dziewczynami.
— Może to jedyna dobra strona tego wszystkiego. Mężczyźni czują się winni.
— Nie ma powodów, aby przerywać każdą ciążę — stwierdziła Lipton. — Testy na SHEVĘ są bardzo dokładne.
— Tłumaczymy to im. Nie słuchają — powiedziała Paskow.
— Są przestraszeni i nie wierzą, że wiemy, co się stanie. Tymczasem w każdy wtorek i czwartek mamy na zewnątrz od dziesięciu do piętnastu pikiet Operacji Ratunek, wrzeszczących, że herod to świecki mit humanistyczny, że to żadna choroba. Śliczne dzieciątka są niepotrzebnie zabijane. Twierdzą, że działa światowy spisek.
— Piszczą i są przerażeni. To tysiąclecie jest jeszcze bardzo młode.
Paskow skopiowała kluczowe dane statystyczne. Wręczyła papiery Lipton.
— Dziękuję, że poświęciła nam pani czas — powiedział Dicken.
— Panie Dicken! — Zawołała za nimi Paskow. — Szczepionka oszczędziłaby wszystkim mnóstwa rozpaczy.
Lipton dołączyła do Dickena przy samochodzie. Czarna trzydziestoletnia kobieta minęła ich i stanęła przed niebieskimi drzwiami. Otulała się długim, wełnianym płaszczem, choć dzień był ciepły. Była w co najmniej szóstym miesiącu ciąży.
— Mam dość, jak na jeden dzień — powiedziała pobladła Lipton. — Wracam na kampus.
— Muszę wziąć próbki — odparł Dicken.
Lipton położyła rękę na drzwiach.
— Trzeba powiedzieć kobietom w naszej klinice. Żadna z nich nie ma choroby wenerycznej, ale wszystkie przeszły ospę wietrzną, a jedna choruje na żółtaczkę typu B.
— Nie wiemy, czy ospa wietrzna powoduje kłopoty — powiedział Dicken.
— To wirus opryszczki. Twoje wyniki laboratoryjne, Christopherze, są przerażające.
— Są niepełne. Do diabła, niemal każdy przeszedł ospę wietrzną czy mononukleozę lub miał na wardze wrzód opryszczki. Jak dotąd pewność mamy jedynie w odniesieniu do opryszczki narządów płciowych, żółtaczki i być może AIDS.
— Mimo to muszę im powiedzieć — stwierdziła i zamknęła mu drzwiczki ze zdecydowanym trzaskiem. — To kwestia etyki, Christopherze.
— No — potwierdził Dicken. Zwolnił hamulec ręczny i uruchomił silnik. Lipton poszła do swego samochodu. Po kilku sekundach Dicken wykrzywił twarz, znowu wyłączył silnik i siedział z ręką wystawioną przez okno, próbując rozważyć, jak najlepiej może spędzić następne trzy tygodnie.
Wyniki badań w laboratoriach wcale nie były dobre. Analizy próbek tkanek płodów i łożysk przysłanych z Francji i Japonii wykazywały wrażliwość na wszelkiego rodzaju zakażenia wirusem opryszczki. Spośród poznanych dotąd stu dziesięciu ciąż drugiego stadium ani jedna nie dotrwała do narodzin.
Pora się zastanowić. Polityka zdrowotna jest w stanie krytycznym. Trzeba podjąć decyzje i wydać zalecenia, a politycy muszą reagować na te zalecenia w sposoby dające się wyjaśnić wyraźnie podzielonemu elektoratowi.
Być może nie zdoła uratować prawdy. Zresztą prawda wydawała się teraz niezmiernie odległa. Czy można skutecznie odsuwać na bok coś tak niezmiernie ważnego jak wielka zmiana ewolucyjna?
Na siedzenie obok kierowcy wysypał stos poczty ze swego biura w Atlancie. Nie zdążył jej przeczytać w samolocie. Wyciągnął jedną kopertę i zaklął pod nosem. Czemu nie zauważył jej od razu? Znaczek pocztowy i ręczne pismo mówiły wyraźnie: dr Leonid Sugaszwili z Tbilisi w Gruzji.
Rozerwał kopertę. Na kolano wypadło mu czarno-białe, nieduże zdjęcie na błyszczącym papierze. Wziął je i obejrzał: postacie stojące przed rozpadającym się starym, drewnianym domem, dwie kobiety w sukienkach, mężczyzna w kombinezonie. Wyglądali na szczupłych, może nawet chudych, ale nie mógł mieć pewności. Twarze były niewyraźne.
Dicken wyjął towarzyszący zdjęciu złożony list.
Drogi pan doktor Christopher Dicken.
Przysyłam to zdjęcie z Republiki Autonomicznej Atzharis, pan pewnie nazywa ją Adżaria. Wykonano je w Batumi dziesięć lat temu. Ludzie ci przypuszczalnie ocaleli z czystek, którymi tak bardzo pan się interesował. Mało widać na tym zdjęciu. Niektórzy mówią, że nadal żyją. Niektórzy mówią, że naprawdę są z UFO, ale nie wierzę tym ludziom.
Poszukam ich i powiadomię pana, gdy nadejdzie pora. Bardzo brakuje finansów. Wdzięczny byłbym za pomoc finansową pańskiej organizacji, NCID. Dziękuję panu za zainteresowanie. Czuję, to wcale nie „Wstrętni ludzie śniegu”, ale prawdziwi! Nie powiadomiłem CDC w Tbilisi. Powiedziano mi, że tylko panu mogę zaufać.