Выбрать главу

Pozdrawiam,

Leonid Sugaszwili

Dicken znowu obejrzał zdjęcie. Żaden dowód. Czysta chimera.

Śmierć jedzie na bladym koniu, kosząc dzieci na prawo i na lewo, pomyślał. A jestem w drużynie ze świrami i zachłannymi na forsę dziwakami.

52

Baltimore

Kiedy Kaye brała prysznic, Mitch zadzwonił do swego mieszkania w Seattle. Wystukał kod i odsłuchał pocztę głosową. Dwa razy nagrał się ojciec, raz jakiś mężczyzna, który się nie przedstawił, a potem Oliver Merton z Londynu. Mitch zapisywał numer, gdy Kaye wyszła z łazienki, luźno owinięta ręcznikiem.

— Lubisz mnie kusić — powiedział. Osuszała krótkie włosy drugim ręcznikiem, patrząc na niego denerwująco szacującymi, wytrwałymi oczyma.

— Kto dzwonił?

— Odsłuchiwałem moją pocztę głosową.

— Dawne dziewczyny?

— Mój ojciec, ktoś nieznajomy — mężczyzna — i Oliver Merton.

Kaye uniosła brwi.

— Bardziej by mnie ucieszyła dawna dziewczyna.

— Mhm. Zapytał, czy mógłbym przyjechać do Beresford w stanie Nowy Jork. Mam razem z nim odwiedzić kogoś ciekawego.

— Neandertalczyka?

— Powiedział, że może pokryć koszty podróży i hotelu.

— Brzmi wspaniale — stwierdziła Kaye.

— Nie powiedziałem, że pojadę. Nie mam zielonego pojęcia, co zamierza.

— Wie sporo o mojej pracy.

— Możesz pojechać ze mną. — Mina Mitcha zdradzała, że nie ma zbytniej nadziei na zgodę.

— Nie skończyłam tu jeszcze, daleko mi do tego — odparta. — Będę tęsknić, jeśli pojedziesz.

— Może zadzwonię do niego i zapytam, jaką niespodziankę trzyma w zanadrzu.

— No dobra — powiedziała Kaye. — Zrób to, a ja przygotuję nam dwie miski płatków zbożowych.

Połączenie zajęło kilka sekund. Niski tryl angielskiego telefonu szybko przerwało zadyszane:

— Cholera jasna! Już późno i jestem zajęty. Kto tam?

— Mitch Rafelson.

— No tak. Przepraszam, coś narzucę. Nie lubię rozmawiać półnagi.

— Pół! — W słuchawce rozległ się dobiegający z tego samego pokoju oburzony kobiecy głos. — Powiedz im, że wkrótce będę twoją żoną, a ty jesteś kompletnie goły.

— Ciii. — Głośniej, zakrywając dłonią mikrofon, Merton zawołał do kobiety: — Weź rzeczy i idź do drugiego pokoju. — Zdjął rękę z telefonu i przysunął go bliżej ust. — Mitchell, musimy porozmawiać w cztery oczy.

— Dzwonię z Baltimore.

— Jak to daleko od Bethesdy?

— Kawałek.

— NIH złapało cię już w swoją sieć?

— Nie — odparł Mitch.

— Marge Cross? Och… Kaye Lang?

Mitch się skrzywił. Merton miał niesamowitą intuicję.

— Jestem prostym antropologiem, Oliverze.

— W porządku. Pokój już pusty. Mogę ci powiedzieć. Sytuacja w Innsbrucku mocno się zaogniła. Doszło do awantury i jeden z szefów chce z tobą porozmawiać.

— Kto?

— No, mówi, że od początku był ci przychylny; że zadzwonił do ciebie, aby powiedzieć, co znaleźli w jaskini.

Mitch przypomniał sobie nagranie poczty głosowej.

— Nie podał nazwiska.

— I nie poda. Ale jest wysoko, to ktoś ważny, i chce porozmawiać. Chciałbym tam być.

— Wygląda mi to na sprawę polityczną — powiedział Mitch.

— Jestem przekonany, że zamierza zdradzić to i owo i zobaczyć, jakie będą tego reperkusje. Chce spotkania w Nowym Jorku, a nie w Innsbrucku czy Wiedniu. W domu znajomego w Beresford. Czy znasz tam kogoś?

— Nie przypominam sobie — odparł Mitch.

— Jeszcze mi nie powiedział, co myśli, ale… Mogę połączyć kilka faktów i uzyskać całkiem przejrzysty obraz.

— Zastanowię się i zadzwonię za kilka minut.

Merton wydawał się niezadowolony nawet z tak krótkiej zwłoki.

— Tylko kilka minut — zapewnił go Mitch. Odwiesił słuchawkę. Kaye wyłoniła się z kuchni z tacą, na której stały dwie miseczki płatków zbożowych i dzbanek mleka. Nałożyła czarny szlafrok do łydek, związany czerwonym sznurem. Szlafrok odsłaniał jej nogi, a kiedy się pochyliła, doskonale pokazywał biust. — Rice Chex czy Raisin Bran?

— Poproszę Chex.

— I jak?

Mitch się uśmiechnął.

— Śniadania z tobą mogę jadać przez tysiąc lat.

Kaye wyglądała jednocześnie na zmieszaną i zadowoloną. Położyła tacę na stoliku i wygładziła szlafrok na biodrach, pruderyjnie i trochę niezgrabnie; to zażenowanie bardzo spodobało się Mitchowi.

— Wiesz, co chcę usłyszeć — powiedziała.

Mitch łagodnie pociągnął ją na kanapę obok siebie.

— Merton powiedział, że w Innsbrucku są spory, podziały. Ważny członek zespołu chce ze mną porozmawiać. Merton zamierza napisać artykuł o mumiach.

— Interesuje się tym samym co my — stwierdziła Kaye z namysłem. — Uważa, że dzieje się coś ważnego. I śledzi to ze wszystkich stron, ode mnie do Innsbrucku.

— Nie wątpię — potwierdził Mitch.

— Jest inteligentny?

— Raczej. Może bardzo inteligentny. Nie wiem; spędziłem z nim tylko kilka godzin.

— No to powinieneś pojechać. Trzeba sprawdzić, co wie. Ponadto to bliżej Albany.

— Rzeczywiście. Normalnie spakowałbym torbę i wskoczył do pociągu.

Kaye nalała sobie mleka.

— Ale?

— To nie przelotna miłostka. Chciałbym spędzić z tobą następne kilka tygodni, bez żadnych przerw. Nigdy cię nie opuszczać.

Mitch wyciągnął szyję, masował ją. Kaye pomagała mu w tym.

— Mówię, jakbym oddał się całkowicie w twe łapki.

— Chcę, żebyś się oddał. Jestem bardzo zaborcza i opiekuńcza.

— Mogę zadzwonić do Mertona i odmówić.

— Ale nie odmówisz. — Pocałowała go czule i ugryzła lekko w wargę. — Na pewno usłyszysz zdumiewającą historię. Dużo rozmyślałam w nocy i mam teraz mnóstwo roboty, na której muszę się skupić. Kiedy skończę, może też będę miała zdumiewającą historię dla ciebie, Mitch.

53

Waszyngton, Dystrykt Kolumbia

Augustine biegał żwawo w parku przy Kapitolu, po zakurzonej ścieżce do joggingu, pod drzewami wiśni, które zrzucały resztki kwiatów. Agent w granatowym garniturze podążał za nim równymi susami, co chwile się odwracając, aby sprawdzić, co się dzieje za ich plecami.

Dicken stał z rękoma w kieszeniach kurtki, czekając, aż Augustine się zbliży. Godzinę wcześniej przyjechał z Bethesdy, przedzierając się przez ruch w porze szczytu. Ta bzdurna konspiracja złościła go coraz bardziej, był bliski furii. Augustine zatrzymał się przy nim i truchtał w miejscu, rozciągając ramiona.

— Dzień dobry, Christopherze — powiedział. — Powinieneś częściej biegać.

— Lubię tyć — odparł Dicken, czerwieniąc się przy tym.

— Nikt nie lubi tyć.

— No to w takim razie nie jestem otyły — stwierdził Dicken.

— Kim jesteśmy dzisiaj, Mark, tajniakami? Szpiclami? — Zastanawiał się, dlaczego dotąd jemu nie przydzielono agenta. Uznał, że nie stał się jeszcze postacią powszechnie znaną.