Po zakończeniu poszukiwań Kaye uzyskała zgodności, na jakie liczyła — a także setki innych, wszystkie pogrzebane w tak zwanym DNA śmieciowym; każda była odrobinę odmienna, przekazująca różne zestawy instrukcji, zupełnie inne zespoły strategii.
Geny wielkiego zespołu białkowego występowały w dwudziestu dwóch autosomach ludzkich, czyli wszystkich chromosomach oprócz płciowych.
— Kopie zapasowe — szepnęła Kaye, jakby ktoś mógł ją podsłuchiwać — alternatywne — a potem przeszedł ją dreszcz. Odsunęła się od biurka i zaczęła chodzić po laboratorium. — O Boże. O czym u licha tu myślę?
SHEVA w swej obecnej postaci nie działa właściwie. Nowe dzieci umierają. Eksperyment — stworzenie nowego podgatunku — udaremnili wrogowie zewnętrzni, inne wirusy, nie te oswojone, przed stuleciami skłonione do współpracy, wchodzące w skład oprzyrządowania człowieka.
Znalazła kolejne ogniwo w łańcuchu dowodów. Jeśli chcemy, aby wiadomość doszła, korzystamy z wielu posłańców. Posłańcy mogą też przenosić różne wiadomości. Złożony mechanizm, który określa kształt gatunku, na pewno nie ogranicza się do jednego tylko maleńkiego posłańca i jednego niezmiennego przekazu. Musi automatycznie wprowadzać subtelne odmiany projektów, w nadziei, że niektóre zostaną ominięte przez wszelkie możliwe pociski, przez kłopoty, jakich nie można do końca przewidzieć.
To, czego szukała, mogło tłumaczyć olbrzymie ilości HERV-ów i innych elementów ruchomych — wszystko zostało zaprojektowane w celu skutecznego i zakończonego powodzeniem przejścia do nowego fenotypu, nowej odmiany człowieka. Nie wiemy zupełnie, jak to działa — myślała. Jest takie skomplikowane… Może nie wystarczyć życia na zrozumienie!
Dreszcz wywołała w niej świadomość, że w obecnej atmosferze wyniki te mogą zostać zinterpretowane opacznie.
Odsunęła krzesło od komputera. Z całej energii odczuwanej rano, z całego optymizmu, blasku zrodzonego nocą z Mitchem, nic już nie pozostało.
Usłyszała głosy na korytarzu. Godzina szybko upłynęła. Wstała i zwinęła wydruki z położeniem kandydatów. Powinna je zanieść Jacksonowi; to jej pierwszy obowiązek. Potem omówi je z Dickenem. Muszą zaplanować odpowiedź.
Zdjęła płaszcz z suszarki i nałożyła. Miała już wychodzić, kiedy z korytarza wyłonił się Jackson. Kaye patrzyła na niego lekko wstrząśnięta; nigdy dotąd nie pojawił się w jej laboratorium.
Wyglądał na zmęczonego i mocno zmartwionego. On także miał plik papierów.
— Uznałem, że powinnaś dowiedzieć się pierwsza — powiedział, machając papierami przed jej nosem.
— Dowiedzieć się o czym? — Spytała Kaye.
— Jak bardzo możesz się mylić. SHEVA mutuje.
Kaye zakończyła dzień trzema godzinami spotkań z kierownictwem i asystentami, litanią harmonogramów, terminów, codziennymi szczególikami badań w małym oddziale bardzo wielkiej korporacji, w najlepszym przypadku otępiającymi umysł, niemal zawsze nieznośnymi. Pełne zadowolenia z siebie streszczenie przez Jacksona wieści z Niemiec o mało nie skłoniło jej do ostrej odpowiedzi, ale poprzestała na uśmiechu, stwierdzeniu, że już pracuje nad tym problemem, i wyjściu… Staniu pięć minut w damskiej toalecie, wpatrywaniu się w lustro.
Z Americolu poszła do wieżowca mieszkalnego wraz z niezmiennie czujnym Bensonem, zastanawiając się, czy ostatnia noc nie była tylko snem. Portier otworzył wielkie szklane drzwi, uśmiechnął się uprzejmie do obojga, a potem kiwnął porozumiewawczo agentowi. Benson dołączył do niej w windzie. Kaye nigdy nie czuła się swobodnie w jego towarzystwie, ale dawniej potrafiła się zmuszać do grzecznościowej rozmowy. Teraz w odpowiedzi na jego pytanie, jak minął dzień, stać ją było jedynie na chrząknięcie.
Otwierając drzwi mieszkania numer 2Ol1, przez chwilę sądziła, że nie ma w nim Mitcha. Gwizdnęła cicho. Dostał, co chciał, i teraz znowu będzie musiała samotnie stawiać czoła porażkom; swym najbardziej błyskotliwym i niszczycielskim porażkom.
Mitch wyszedł jednak z małego gabinetu tak szybko, że aż miło, i na chwilę stanął przed nią, wpatrując się w twarz, oceniając sytuację, zanim ją objął odrobinę zbyt lekko.
— Uściśnij mnie mocno — poprosiła. — Miałam naprawdę paskudny dzień.
Pomimo wszystko pożądała go. Kochali się znowu mocno, na mokro i z mnóstwem cudownego wdzięku, jakiego nie czuła nigdy dotąd. Podtrzymywała owe chwile, a kiedy nie była już w stanie, kiedy Mitch leżał obok niej pokryty kropelkami potu, a prześcieradła pod nią były nieprzyjemnie wilgotne, czuła się, jakby właśnie płakała.
— Robi się naprawdę ciężko — powiedziała. Broda jej drżała.
— Opowiedz mi — poprosił.
— Chyba się mylę. Mylimy. Wiem, że nie, ale wszystko mi mówi, że jednak tak.
— To nie ma sensu — odparł Mitch.
— Nie ma! — Zawołała. — Przewidziałam to, widziałam, jak nadciąga, ale nie dość wcześnie, i zaserwowali mi asa. Jackson zaserwował. Nie rozmawiałam z Marge Cross, ale…
Mitch potrzebował kilku minut na wydobycie z niej szczegółów, a nawet potem tylko do połowy pojmował jej słowa. Mówiąc w skrócie, była przekonana, że w przypadkach, kiedy pierwszy sygnał radia Darwina okazuje się nieskuteczny albo natrafia na kłopoty, nowe ekspresje SHEVY wzbudzają nowe odmiany LPC, czyli wielkich zespołów białkowych. Jackson i niemal wszyscy inni uważali natomiast, że napotkali zmutowaną postać SHEVY, może jeszcze bardziej zakaźną.
— Radio Darwina — powtórzył Mitch, przetrawiając to określenie.
— Mechanizm sygnalizujący. SHEVA.
— Mhm — powiedział. — Twoje wyjaśnienia chyba nabierają sensu.
— Czemu nabierają sensu? Powiedz mi, proszę, że nie upieram się jedynie jak osioł i że się nie mylę.
— Zestawmy fakty — odparł Mitch. — Jeszcze raz puśćmy w ruch tryby nauki. Wiemy, że specjacja niekiedy zachodzi małymi skokami. Z mumii w Alpach wiemy też, że SHEVA działała u ludzi, którzy tworzyli nowe rodzaje dzieci. Specjacja jest rzadka nawet w skali czasu historycznego, a SHEVA jest znana medycynie dopiero od niedawna. Gdyby SHEVA i postępująca małymi skokami ewolucja były niepowiązane, nie występowałoby tyle zbiegów okoliczności.
Przekręciła się, aby patrzeć na niego wprost; przesuwała palcami po jego policzkach, wokół oczu, aż się wzdrygnął.
— Przepraszam — powiedziała. — Jak cudownie, że tu jesteś. Przywracasz mi życie. Tego popołudnia… Nigdy nie czułam się równie zagubiona… Odkąd odszedł Saul.
— Nie sądzę, aby Saul kiedykolwiek docenił to, co ma.
Kaye pozwoliła, aby słowa te przez chwilę wisiały między nimi. Sprawdzała, czy sama rozumie do końca, co znaczą.
— Nie — stwierdziła w końcu. — Nie był w stanie docenić.
— Wiem, kim i czym jesteś — powiedział Mitch.
— Wiesz?
— Jeszcze nie — przyznał z uśmiechem. — Ale chciałbym się dowiedzieć.
— Wsłuchuj się w nas. Powiedz mi, co robiłeś dzisiaj.
— Poszedłem do YMCA i opróżniłem szafkę. Wróciłem tu taksówką i próżnowałem niby żigolak.
— Już to widzę. — Kaye chwyciła jego dłonie.
— Zadzwoniłem w parę miejsc. Jutro pojadę pociągiem do Nowego Jorku, spotkam się z Mertonem i naszym tajemniczym nieznajomym z Austrii. Udamy się razem do miejsca, które Merton opisuje jako „cudowny, mocno podupadły dwór w północnej części stanu”. Potem pojadę pociągiem do Albany na rozmowę w sprawie pracy na SUNY.
— Dlaczego dwór?
— Nie mam pojęcia — odparł Mitch.
— Wrócisz?