— Ale moje zbliżenie się z Mitchem ciebie rani.
— Nie zaprzeczę, że rani. Nie wpływa to jednak na moje rozumowanie w sprawach naukowych.
Kaye okrążyła stolik, kręcąc głową.
— Co jest jeszcze do uratowania?
— Możesz przedstawić swój dowód. Nie wierzę po prostu, aby okazał się niepodważalny. — Obrócił się i wyszedł z kawiarni.
Kaye odniosła tacę i naczynia do taśmociągu jadącego do kuchni. Zerknęła na zegarek. Mocno potrzebowała bycia z kimś, twarzą w twarz; chciała porozmawiać z Luellą Hamilton. Mogła się wymknąć do NIH i wrócić przed spotkaniem.
Przy biurku ochrony piętra zadzwoniła po samochód służbowy.
58
Mitch wysiadł pod strzelisty, biały namiot, który okrywał zabytkowy dworzec kolejowy miasteczka Beresford. Osłonił oczy w porannym słońcu i popatrzył na tonącą w żółtych żonkilach żardynierę, stojącą obok jaskrawoczerwonego kosza na śmieci. Tylko on opuścił tu pociąg.
Powietrze pachniało gorącym smarem, chodnikiem i świeżo ściętą trawą. Rozejrzał się, czy ktoś go przywita; oczekiwał Mertona. Miasteczko widoczne za torami, nad którymi wiodła kładka, składało się głównie z szeregu sklepów i parkingu dworcowego.
Na ten parking wjechał czarny lexus i Mitch zobaczył wysiadającego rudowłosego mężczyznę, który popatrzył na stację przez ogrodzenie z gęstej siatki i pomachał ręką.
— Nazywa się William Daney. Posiada większą część Beresfordu — to znaczy jego rodzina. Jakieś dziesięć minut drogi stąd ma posiadłość, która rywalizuje z pałacem Buckingham. W swej naiwności zapomniałem, jakiego rodzaju arystokrację szanuje Ameryka — posiadane od dawna pieniądze wydawane na dziwaczne sposoby.
Mitch słuchał Mertona, gdy dziennikarz wiózł go krętą dwupasmową drogą, biegnącą wśród cudownych drzew liściastych, klonów i dębów. Świeże liście były tak mocno zielone, że czuł się jak w kinie. Słońce rzucało na szosę złote plamki. Przez pięć minut nie zobaczył żadnego innego samochodu.
— Daney był żeglarzem. Wydawał miliony na doskonalenie pięknej, wielkiej łodzi, która przegrała kilka regat. Było to przeszło dwadzieścia lat temu. Potem natrafił na antropologię. Kłopot w tym, że nie znosi brudu. Kocha wodę, nienawidzi brudu, nienawidzi kopania. Uwielbiam prowadzić w Ameryce. Odrobinę jednak mniej niż w Anglii. Mogę nawet… — Merton zboczył na chwilę na lewy pas — … Polegać na instynkcie. — Szybko wrócił na właściwy pas, uśmiechnął się do Mitcha. — Boleję nad zamieszkami. Anglia jest nadal względnie spokojna, ale w każdej chwili spodziewam się zmiany rządu. Drogi stary premier jeszcze się nie połapał. Ciągle myśli, że jego największą troską jest przejście na euro. Odstręcza go ginekologiczny aspekt całego tego zamieszania. Co u pana Dickena? Pani Lang?
— Mają się dobrze — odparł Mitch, nie chcąc mówić zbyt wiele, póki nie zobaczy, w co się pakuje. Lubił Mertona, uważał go za interesującego, ale za grosz mu nie ufał. Nie podobało mu się, że dziennikarz wydaje się zbyt dobrze znać jego życie prywatne.
Posiadłość Daneya była dwupiętrowym, wygiętym dworem z szarego kamienia na końcu wysypanego ceglaną mączką podjazdu, który biegł wśród pięknie utrzymanych trawników, zupełnie jak na polu golfowym. Kilku ogrodników przystrzygało żywopłoty, zaś starsza kobieta w bryczesach i szerokim, potarganym kapeluszu słomkowym pomachała im ręką, gdy Merton przejechał obok.
— Pani Daney, matka naszego gospodarza — powiedział, także machając przez okienko. — Mieszka w domu zarządcy. Miła starsza pani. Nie za często zachodzi na pokoje syna.
Merton zaparkował przed schodami z brunatnego piaskowca, które wiodły do wielkich, dwuskrzydłowych drzwi wejściowych.
— Wszyscy już są — powiedział. — Ty, ja, Daney i Herr Professor Friedrich Brock, kiedyś z Uniwersytetu w Innsbrucku.
— Brock?
— Tak — uśmiechnął się Merton. — Powiedział, że już się z tobą spotkał.
— Spotkał — potwierdził Mitch. — Raz.
Drzwi wejściowe dworu Daneya wiodły do mrocznej, wielkiej sieni z boazerią ze starego drewna. Trzy równoległe pasma promieni słonecznych padały ze świetlika na pociemniałą od wieku wapienną posadzkę, rozświetlając ogromny chodnik z chińskiego jedwabiu, na którego środku stał okrągły stół pokryty półkulą kwiatów. Obok stołu, w cieniu, stał mężczyzna.
— William, to Mitch Rafelson — powiedział Merton, biorąc Mitcha za łokieć i popychając go naprzód.
Mężczyzna w cieniu wyciągnął rękę w jedno z pasm blasku słońca; na grubych, mocnych palcach zalśniły trzy złote pierścienie. Mitch mocno uścisnął tę dłoń. Daney był pod pięćdziesiątkę, opalony, z żółtawobiałymi włosami cofającymi się na wagnerowskim czole. Miał małe, ładne usta, skore do uśmiechu, ciemnopiwne oczy, gładkie jak u niemowlęcia policzki. Barki poszerzały mu poduszki szarej marynarki klubowej, ale ramiona i tak wyglądały na dobrze umięśnione.
— Spotkanie z panem jest dla mnie zaszczytem, sir — powiedział Daney. — Kupiłbym je od pańskich przyjaciół, gdyby tylko były na sprzedaż. A potem zwróciłbym do Innsbrucku. Powiedziałem to profesorowi Brockowi i dał mi rozgrzeszenie.
Mitch uśmiechnął się uprzejmie. Przybył tu na spotkanie z Brockiem.
— W rzeczywistości William nie posiada żadnych szczątków ludzkich — powiedział Merton.
— Chętnie poprzestaję na duplikatach, odlewach, rzeźbach — wyjaśnił Daney. — Nie jestem naukowcem, jedynie amatorem, ale mam nadzieję, że zaszczycam przeszłość, próbując ją zrozumieć.
— Do Komnaty Ludzkości. — Marton zrobił zamaszysty ruch ręką. Daney z dumą podniósł głowę i pokazał drogę.
Komnata zajmowała dawną salę balową we wschodnim skrzydle dworu. Mitch nigdy nie widział podobnego wnętrza poza muzeum: dziesiątki szklanych gablot ustawionych rzędami, między nimi pokryte dywanami przejścia; każda gablota zawierała odlewy i repliki wszystkich ważnych dla antropologii okazów. Australopithecus afarensis i robustus; Homo habilis i erectus. Mitch doliczył się szesnastu różnych szkieletów neandertalczyków, wszystkie były profesjonalnie wystawione, a sześć z nich pokrywały woskowe rekonstrukcje ciał, pokazujące, jak mogli wyglądać żywi. Nie próbowano wcale zachowywać pruderyjnej skromności: wszystkie modele były nagie i bezwłose, pominięto wszelkie spekulacje dotyczące ubiorów czy owłosienia.
Szereg za szeregiem bezwłosych małp naczelnych, oświetlonych eleganckimi i odpowiednio zmiękczającymi światło reflektorami, patrzących ślepo na przechodzącego obok Mitcha.
— Niewiarygodne — powiedział Mitch wbrew sobie. — Dlaczego nigdy przedtem o tym nie słyszałem, panie Daney?
— Wie o tym tylko kilka osób. Rodzina Leakey, Bj rn Kurtén, parę innych. Moi najbliżsi przyjaciele. Jestem ekscentryczny, wiem, ale nie chcę się tym chlubić.
— Znalazłeś się w garstce wybrańców — powiedział Mitchowi Merton.
— Profesor Brock jest w bibliotece. — Daney wskazał drogę.
Mitch chętnie spędziłby więcej czasu w tej komnacie. Woskowe rzeźby były doskonałe, a reprodukcje okazów pierwszorzędne, niemal nieodróżnialne od oryginałów.
— Nie, jestem tutaj. Nie mogłem się doczekać. — Brock wyłonił się zza gabloty i podszedł. — Mam wrażenie, że się znamy, doktorze Rafelson. Mamy też wspólnych znajomych, prawda?
Mitch uścisnął dłoń Brocka na oczach rozpromienionego Daneya. Przeszli kilkadziesiąt jardów do przyległej biblioteki, wyposażonej w szczyty elegancji stylu edwardiańskiego, z trzema poziomami okolonych barierkami pomostów, połączonych dwiema żeliwnymi kładkami. Ogromne malowidła ukazujące dramatyczne widoki z Yosemite i Alp wisiały po obu stronach jedynego, wysokiego i wychodzącego na północ okna.