Выбрать главу

Kaye pozwoliła sobie na lekkie prychnięcie, na wpół chichot, na wpół westchnienie, spuściła głowę i nią pokiwała.

— Szkoda, że nie mamy czasu — powiedziała Marge. — Naprawdę szkoda. Twoje poglądy są fascynujące i podzielam wiele z nich, moja droga, ale ugrzęźliśmy po uszy w interesach i polityce, musimy ciągnąć to, co wszyscy jesteśmy w stanie znieść i co zrozumieją ludzie. W tym pomieszczeniu nie dostrzegam wsparcia, wiem też, że brakuje nam czasu i ochoty, aby wszcząć całkowicie otwartą dyskusję. Niestety, panie doktorze Augustine, nauką zajmują się teraz komitety.

Augustine wyraźnie nie był zadowolony z tego stwierdzenia.

Kaye spojrzała na wiceprezydenta. Ten patrzył na teczkę trzymaną na kolanach, której nie otworzył; wyglądał na zagubionego w tym gąszczu fachowych sporów. Czekał na zakończenie dyskusji.

— Rozumiem, Marge — powiedziała Kaye. Nie mogła powstrzymać drżenia głosu. — Dziękuję ci za tak jasne postawienie sprawy.

— Jako jedyne możliwe wyjście widzę opuszczenie Zespołu Specjalnego. Przypuszczalnie pomniejszy to moją wartość dla Americolu, dlatego zapowiadam ci, że opuszczę także jego.

Augustine po zebraniu wziął Dickena na stronę. Dicken chciał porozmawiać z Kaye, ale znacznie go wyprzedziła, idąc korytarzem do windy.

— Potoczyło się inaczej, niżbym sobie życzył — powiedział mu Augustine. — Nie chcę pozbywać się jej z Zespołu Specjalnego. Wystarczy mi, że nie rozgłosi publicznie tych poglądów. Chryste, Jackson pewnie wyrządził nam wszystkim niedźwiedzią przysługę…

— Znam dość dobrze Kaye Lang — odparł Dicken. — Odeszła na dobre; no tak, została wkurzona, ale nie odpowiadam za Jacksona.

— Co więc, u diabła, możesz zrobić, aby to wszystko posklejać? — Spytał Augustine.

Dicken odsunął się od niego.

— Nada, Mark. Nawet kiwnąć palcem. I nie proś mnie, abym próbował.

Shawbeck podszedł do nich z ponurą miną.

— Na jutro zapowiadany jest kolejny marsz na Waszyngton. Grupy kobiet, chrześcijańskie, czarne, hiszpańskie. Ewakuują Kapitol i Biały Dom.

— Jezu Chryste — powiedział Augustine. — Co zamierzają, zamknąć kraj na klucz i wyjechać?

— Prezydent zgodził się na pełną obronę. Przez regularną armię i Gwardię Narodową. Burmistrz zamierza chyba ogłosić w mieście stan wyjątkowy. Wiceprezydent leci wieczorem do Los Angeles. Panowie, my też powinniśmy się stąd wynosić.

Dicken słyszał, jak Kaye spiera się ze swym ochroniarzem. Ruszył szybko korytarzem, aby zobaczyć, co się dzieje, ale byli już w windzie, której drzwi się zamknęły, zanim do nich doszedł.

Kaye stała w holu na parterze, z rękoma na biodrach, krzycząc ile sił w płucach.

— Nie chcę waszej ochrony! Nie chcę żadnego z was! Mówiłam już…

— Nie mam możliwości wyboru, pani doktor — powiedział Benson, jak byczek zapierając się w miejscu. — Mamy stan alarmowy.

— Nie może pani wrócić do swego mieszkania, póki nie ściągniemy tu więcej ludzi, a potrwa to co najmniej godzinę.

Ochrona budynku zamknęła drzwi frontowe i ustawiała zapory. Kaye okręciła się, zobaczyła barykady, gapiów za szklanymi drzwiami. Na boczne wejście powoli opuszczały się stalowe kraty.

— Czy mogę zadzwonić?

— Nie teraz, pani Lang — odparł Benson. — Przeprosiłbym za to wszystko, gdyby było moją winą, wie pani przecież.

— Tak jak za to, że Augustine usłyszał od ciebie, kto był w moim mieszkaniu!

— Spytali portiera, pani Lang, a nie mnie.

— A więc to tak, teraz jesteśmy my i oni? Chcę być na zewnątrz z prawdziwymi ludźmi, a nie tutaj…

— Nie chciałaby pani, gdyby panią rozpoznali — powiedział Benson.

— Karl, na miłość boską, złożyłam rezygnację!

Agent podniósł ręce i mocno pokręcił głową; to bez znaczenia.

— No to gdzie mam pójść?

— Wraz z innymi naukowcami do saloniku dyrekcji.

— Z Jacksonem? — Kaye zagryzła wargę i popatrzyła na sufit, wstrząsana bezradnym śmiechem.

62

Uniwersytet Stanu Nowy Jork, Albany

Mitch patrzył przez okno taksówki na studentów maszerujących wysadzaną drzewami aleją. Po drodze z domów i gmachów publicznych wylewali się ludzie. Tym razem nie mieli żadnych tablic, transparentów, ale wszyscy wznosili wysoko lewą rękę z wyprostowanymi palcami, wnętrzem dłoni do przodu.

Kierowca, imigrant z Somalii, pochylił głowę i wyjrzał przez prawe okienko.

— Co to znaczy, ręka w górze?

— Nie wiem — odparł Mitch.

Marsz zatrzymał ich na skrzyżowaniu. Kampus uniwersytecki był zaledwie kilka przecznic dalej, ale Mitch wątpił, aby dotarli tam dzisiaj.

— Straszne — powiedział taksówkarz, zerkając przez ramię na Mitcha. — Chcą, aby coś zrobili, tak?

Mitch przytaknął.

— Chyba tak.

Kierowca pokręcił głową.

— Nie mogę jechać dalej. Trzeba by długo czekać. Przepraszam, odwiozę pana na dworzec, gdzie będzie pan bezpieczny.

— Nie — powiedział Mitch. — Wysiądę tutaj.

Zapłacił kierowcy i wyszedł na chodnik. Taksówka zawróciła i odjechała, zanim zdążyły ją zablokować inne samochody.

Mitch zacisnął szczęki. Skórą i nosem czuł napięcie, elektryczność gromadzącą się w tłumie, długim potoku mężczyzn i kobiet, na początku głównie młodych, ale teraz coraz starszych, wyłaniających się z budynków; wszyscy maszerowali ze wzniesioną lewą ręką.

Nie pięścią, ręką. Mitch uznał to za znaczące.

Samochód policyjny zatrzymał się zaledwie kilka jardów od niego. Dwaj funkcjonariusze stanęli przy otwartych drzwiczkach, patrząc tylko.

W dniu, w którym po raz pierwszy się kochali, Kaye żartowała o założeniu masek. Tak mało razy się kochali. Coś ścisnęło mu gardło. Zastanawiał się, ile maszerujących kobiet jest w ciąży, u ilu testy na obecność SHEVY dały wynik pozytywny, jak to wpłynęło na ich związki.

— Wie pan, co się dzieje? — Zawołał policjant do Mitcha.

— Nie.

— Sądzi pan, że zrobi się gorąco?

— Mam nadzieję, że nie — odparł Mitch.

— Nic nam nie powiedziano — poskarżył się policjant, potem wsiadł do radiowozu. Samochód ruszył na wstecznym, ale zatrzymały go inne i nie mógł posuwać się dalej. Mitch pomyślał, że mądrze zrobili, nie włączając syreny.

Marsz różnił się od tego w San Diego. Ludzie byli tutaj zmęczeni, po ciężkich przejściach, prawie bez resztek nadziei. Mitch chciałby móc im powiedzieć, że cały ich lęk jest niepotrzebny, że to nie choroba, zaraza, ale stracił już pewność, w co wierzyć. Wszystkie przekonania i cała wiara wyparowały w obliczu tej potężnej fali emocji i strachu.

Nie chciał pracy na SUNY. Pragnął być przy Kaye; pragnął ją chronić, pomagać jej wyjść z tego cało zawodowo i osobiście, pragnął również, aby to ona pomagała jemu.

To nie był dobry czas na samotność. Cały świat cierpiał.

63

Baltimore

Kaye otworzyła drzwi mieszkania i weszła powoli. Dwukrotnym kopnięciem zamknęła ciężkie drzwi, potem jeszcze pchnęła ręką, aby zatrzasnął się zamek. Torebkę i walizkę położyła na krześle i przez chwilę stała, jakby odzyskując siły. Nie spała od dwudziestu ośmiu godzin.

Na dworze był późny ranek.