Выбрать главу

Zamrugało do niej światełko automatycznej sekretarki. Odsłuchała trzy wiadomości. Pierwsza była od Judith Kushner, proszącej o oddzwonienie. Druga od Mitcha, który zostawił numer telefoniczny w Albany. Trzecia również od Mitcha. „Zdołałem wrócić do Baltimore, ale nie było to łatwe. Nie wpuścili mnie do budynku, choć miałem klucz, który mi dałaś. Próbowałem w Americolu, ale w centrali mówią, że nie łączą rozmów z zewnątrz, że jesteś niedostępna, i tym podobne. Bardzo się martwię, Kaye. Tutaj robi się piekło. Zadzwonię za parę godzin i zobaczę, czy jesteś w domu”.

Kaye otarła oczy i zaklęła pod nosem. Ledwo widziała. Czuła się, jakby wdepnęła w kisiel, a nikt nie pozwalał jej oczyścić butów.

Americol od dziewięciu godzin otaczały cztery tysiące manifestantów, odcinając cały ruch wokół budynku. Wkroczyła policja i udało się jej zmusić tłum do ruchu, rozbić go na mniejsze i łatwiejsze do opanowania grupy. Wywołało to zamieszki, zaczęło się podpalanie, przewracanie samochodów.

— Gdzie mam zadzwonić, Mitch? — Szepnęła, biorąc słuchawkę z ładowarki. Przeglądała książkę telefoniczną, szukając numeru YMCA, kiedy telefon zadzwonił jej w dłoni.

Przyłożyła słuchawkę do ucha.

— Halo?

— Tu znowu Mroczny Intruz. Co u ciebie?

— Mitch, o Boże, u mnie dobrze, ale jestem skonana.

— Przeszedłem całe śródmieście. Spalili częściowo centrum konferencyjne.

— Wiem. Gdzie jesteś?

— Już blisko. Widzę twój blok i Pepto-Bismol Tower.

— Bromo-Seltzer — roześmiała się Kaye. — Wieża niebieska, a nie różowa. — Głęboko odetchnęła. — Nie chcę cię tutaj. To znaczy, nie chcę dłużej być z tobą tutaj. Mitch, gadam bez sensu. Bardzo cię potrzebuję. Przyjdź proszę. Muszę się spakować i wyjść. Goryl jest tu nadal, ale został w holu. Zadzwonię do niego i powiem żeby cię wpuścił.

— Nawet nie spróbowałem otrzymać pracy na SUNY — powiedział Mitch.

— Zerwałam z Americolem i Zespołem Specjalnym. Jesteśmy kwita.

— Oboje wylądowaliśmy na bruku?

— Bez roboty, korzeni i żadnych źródeł utrzymania. Oprócz sporego konta w banku.

— I gdzie my się teraz podziejemy? — Zapytał Mitch.

Kaye sięgnęła do torebki i wyjęła dwa pudełeczka z testami na SHEVĘ. Wzięła je z magazynu na siódmym piętrze Americolu.

— Może pojedziemy do Seattle? Masz tam mieszkanie, zdaje się?

— Tak.

— Doskonale. Pragnę cię, Mitch. Żyjmy długo i szczęśliwie w twej kawalerce w Seattle.

— Zwariowałaś. Już idę.

Rozłączyła się i roześmiała z ulgą, potem zaczęła łkać. Pogładziła telefonem policzek, pojęła, jakie to głupie i odłożyła komórkę.

— Naprawdę jestem jak na głodzie — powiedziała do siebie, idąc do kuchni. Kopnięciem zrzuciła buty, zdjęła ze ściany należącą do matki grafikę Parrisha, położyła ją na stole w jadalni, potem wszystkie inne związane z nią, jej rodziną, przeszłością.

W kuchni z kurka lodówki nalała szklankę zimnej wody.

— Pieprzyć luksus, pieprzyć bezpieczeństwo. Pieprzyć dobre wychowanie. — Wymieniła listę z dziesięciu innych rzeczy do pieprzenia, a na samym jej końcu umieściła: — beznadziejnie głupią mnie.

Potem przypomniała sobie, że powinna uprzedzić Bensona o przyjściu Mitcha.

64

Atlanta

Dicken szedł do swego starego pokoju w podziemiu budynku nr 1 przy Clifton Road 1600. Po drodze torował sobie przejście winylową torbą zawierającą nowe materiały — specjalną przepustkę federalną, świeżo wydrukowane instrukcje dotyczące nowych procedur bezpieczeństwa, tematy rozmów wyznaczonych na ten tydzień.

Nie mógł uwierzyć, że do tego doszło. Oddziały Gwardii Narodowej patrolowały okolice i tereny CDC, choć bowiem nie doszło tam jeszcze do żadnych aktów przemocy, to co najmniej dziesięć razy dziennie dzwoniono z groźbami do głównej centrali.

Otworzył drzwi swego gabinetu i chwilę stał w tym pokoiku, rozkoszując się chłodem i ciszą. Wolałby być w Lagos lub Tegucigalpie. Bardziej na swoim miejscu czuł się w ciężkich warunkach odległych terenów; nawet Gruzja była dlań trochę zbyt cywilizowana, a zatem jak na jego gust trochę zbyt niebezpieczna.

Zdecydowanie wolał wirusy od niepanujących nad sobą ludzi.

Rzucił torbę na biurko. Przez chwilę nie pamiętał, po co tu przyszedł. Miał coś zabrać dla Augustine'a. Potem sobie przypomniał: pochodzące z Northside Hospital protokoły z sekcji płodów pierwszego stadium. Augustine pracował nad projektem tak ściśle tajnym, że Dicken nic o nim nie wiedział, ale w związku z nim kopiowane były wszystkie znajdujące się w budynku materiały dotyczące HERV i SHEVY.

Odnalazł protokoły, potem stał pogrążony w myślach, przypominając sobie rozmowę z Jane Salter sprzed kilku miesięcy o wrzaskach małp w tych starych podziemnych pomieszczeniach.

Tupał nogą w rytm starej i makabrycznej piosenki dziecięcej, mrucząc: „Robaki wchodzą, robaki wychodzą, małpy zakrzyczą i małpy zawyją…”.

Już nie miał wątpliwości. Christopher Dicken grał zespołowo, mając nadzieję jedynie na to, że wyjdzie z tego posiadając umysł i uczucia w najwyżej kilku spójnych kawałkach.

Wziął winylową torbę i teczki i opuścił pokój.

65

Baltimore
28 kwietnia

Kaye zarzuciła na ramię torbę z ubraniami. Mitch wziął dwie walizki i stał w drzwiach, przytrzymywanych w otwartej pozycji gumowym klockiem. Do samochodu w garażu apartamentowca załadowali już trzy pudła.

— Powiedzieli, że mam być w kontakcie. — Kaye pokazała Mitchowi czarny telefon komórkowy. — Marge płaci za nią. A Augustine powiedział, że nie mogę udzielać żadnych wywiadów. To przeżyję. Co z tobą?

— Mam zamknięte usta.

— Pocałunkami? — Kaye trąciła go biodrem.

Benson zjechał z nimi do garażu. Z miną wyrażającą wyraźne niezadowolenie przyglądał się, jak ładują samochód Mitcha.

— Nie podoba ci się moje rozumienie wolności? — Zapytała zaczepnie agenta Kaye, zatrzaskując bagażnik. Jęknęły tylne resory samochodu.

— Zabiera pani z sobą wszystko, pani doktor — odparł Benson z wielką powagą.

— Nie podoba mu się towarzystwo, jakie wybrałaś — powiedział Mitch.

— Pewnie — stwierdziła Kaye, stając obok Bensona i odrzucając włosy do tyłu. — Ma przecież dobry gust.

Benson się uśmiechnął.

— Głupio pani robi, wyjeżdżając bez ochrony.

— Może — odparła Kaye. — Dziękuję za twoją czujność. Przekaż wyrazy mojej wdzięczności.

— Tak jest, pani doktor — powiedział Benson. — Powodzenia.

Kaye objęła go. Benson się zarumienił.

— Jedziemy — rzuciła Kaye.

Przesunęła palcem po ramie drzwiczek buicka, szaroniebieskim lakierze zmatowiałym od zużycia. Zapytała Mitcha, ile lat ma samochód.

— Nie wiem — odparł. — Z dziesięć, piętnaście.

— Znajdź salon — poleciła Kaye. — Kupię ci nowiutkiego land rovera. — Wystarcza mi ten, całkowicie. — Mitch uniósł brew. — Wolę nie rzucać się w oczy.

— Uwielbiam, gdy to robisz — powiedziała Kaye, podnosząc wysoko swą znacznie skromniejszą brew. Mitch się zaśmiał.

— No to zapomnij — powiedziała. — Zostań przy buicku. Będziemy obozować pod gwiazdami.