Mitch pogubił się całkowicie.
— Ja też, ale nie musimy postępować jak idioci.
— Każdy mężczyzna chce się kochać z płodną kobietą. Tkwi to w ich genach.
— Co za bzdura. — Mitch odsunął się od niej. — Co, u diabła, wyprawiasz?
Kaye przykucnęła obok niego i opadła na kolana. Rozpalała go do czerwoności. Cały namiot wypełniały zapachy ich obojga i Mitch nie mógł myśleć jasno.
— Mitch, możemy im dowieść, że się mylą.
— W czym?
— Kiedyś się martwiłam, że nie można łączyć pracy i założenia rodziny. Teraz nie ma takiego konfliktu. Jestem swoim laboratorium.
— Mitch uparcie kręcił głową.
— Nie.
Kaye wyciągnęła się obok niego, złożyła mu głowę na ramieniu.
— Przyznasz chyba, że to ładny sprzęt? — Zapytała łagodnie.
— Nie mamy zielonego pojęcia, co się stanie — odparł Mitch. Do oczu cisnęły mu się łzy, wywołane po części strachem, po części innym uczuciem, którego nie potrafił określić, dość bliskim czystej rozkoszy fizycznej. Ciało pragnęło jej teraz niezmiernie. Wiedział, że jeśli ulegnie, będzie to najgorętszy stosunek w całym jego życiu. Ale jeśli ulegnie, zapewne nigdy sobie tego nie wybaczy.
— Wiem, że wierzysz, iż mamy rację, a także, że będziesz dobrym ojcem. — Kaye zwęziła oczy w szparki. Powoli unosiła jedną nogę. — Jeśli teraz czegoś nie zrobimy, to może nie zrobimy tego już nigdy i nigdy się nie dowiemy. Bądź moim facetem. Proszę.
Łzy napłynęły strugą i Mitch ukrył twarz. Podniosła się zaraz, objęła go i przepraszała, wyczuwając, jak drży. Niewyraźnym, szarpanym głosem mamrotał niespójnie, że kobiety po prostu nie rozumieją, nigdy nie są w stanie zrozumieć.
Kaye ukoiła go jak dziecko i położyła się obok; przez chwilę ciszę między nimi zakłócało jedynie łopotanie tropiku na wietrze.
— To nic złego — powiedziała. Otarła twarz i spojrzała na niego, przestraszona tym, co wywołała. — To być może jedyna słuszna rzecz do zrobienia.
— Przepraszam — powiedziała Kaye sztywno, gdy ładowali samochód. Z leżących poniżej kempingu płaskich pól dopływał chłodny podmuch porannej bryzy. Szeleściły liście dębu. Traktory stały bez ruchu wśród nieskazitelnych, pustych bruzd.
— Nie masz za co przepraszać — stwierdził Mitch, otrząsając namiot. Zwinął go i wcisnął do długiego, fabrycznego pokrowca, a potem z pomocą Kaye rozłączył maszty i złożył je w wiązki związane na górze i dole napinającymi namiot linkami.
W nocy się nie kochali, a Mitch prawie wcale nie zmrużył oka.
— Coś ci się śniło? — Spytała Kaye, gdy popijali gorącą kawę zaparzoną w kuchence turystycznej.
Mitch pokręcił głową.
— A tobie?
— Spałam tylko kilka godzin — odpowiedziała. — Śniłam o pracy w EcoBacter. Wszystkich przychodzących i wychodzących ludziach. Byłeś tam. — Kaye nie chciała mówić Mitchowi, że we śnie go nie rozpoznała.
— Niezbyt ciekawe — uznał.
Po drodze rzadko dostrzegali coś niezwykłego. Jechali na zachód dwupasmową szosą, mijając miasteczka — górnicze, stare, przemęczone miasteczka, przemalowane, wyremontowane, odpicowane miasteczka, mijając wielkie stare domy na bogatej starej wsi, przekształcone w pensjonaty dla zamożnych młodych ludzi z Filadelfii, Waszyngtonu, a nawet Nowego Jorku.
Mitch włączał radio i słuchali o czuwaniu przy świecach na Kapitolu, uroczystościach ku czci zmarłych senatorów, pogrzebach innych ofiar zamieszek. Mówiono o pracach nad szczepionką, o tym, że zdaniem naukowców pałeczkę przejmie teraz James Mondavi, a może zespól z Princeton. Jackson był chyba w odstawce i Kaye go żałowała, pomimo wszystkiego, co się między nimi działo.
Zjedli posiłek w High Street Grill w Morgantown, nowej restauracji zaprojektowanej tak, aby wyglądała na starą i szacowną, z kolonialnym wystrojem, o stolikach z grubymi drewnianymi blatami, pokrytymi przezroczystą sztuczną żywicą. Szyld na froncie obiecywał, że restauracja będzie „Ledwo odrobinę starsza niż Millennium, a do tego znacznie mniej ważna”.
Kaye patrzyła bacznie na Mitcha, biorąc kanapkę klubową.
Mitch unikał jej spojrzenia i przyglądał się gościom; wszyscy byli mocno zajęci wpychaniem paliwa w swe ciała. Starsze pary siedziały w milczeniu; samotny mężczyzna przy sąsiednim stoliku obok parującej filiżanki kawy położył wełnianą czapkę; trzy nastolatki w loży długimi łyżeczkami nabierały deser lodowy. Obsługa była młoda i uprzejma, a żadna z kobiet nie nosiła maski.
— Uwierzyłem teraz, że jestem zwykłym facetem — powiedział Mitch cicho, wpatrując się w stojącą przed nim miseczkę z papryczką chili. — Nigdy nie uważałem, że będę dobrym ojcem.
— Dlaczego? — Zapytała Kaye równie cicho, jakby omawiali jakąś tajemnicę.
— Zawsze pochłaniała mnie praca, wędrowanie i odwiedzanie miejsc, gdzie natrafiono na coś ciekawego. Jestem bardzo samolubny. Tak naprawdę nigdy nie sądziłem, że jakakolwiek inteligentna kobieta zechce mnie na ojca czy na męża. Niektóre jasno dawały do zrozumienia, że to nie dlatego są ze mną.
— No — powiedziała Kaye, całkowicie weń wsłuchana, jakby każde słowo mogło nieść podpowiedź, dzięki której zdoła rozwiązać dręczącą ją zagadkę.
Kelnerka zapytała, czy chcą jeszcze herbaty albo deseru. Odmówili.
— To takie pospolite — powiedział Mitch, podnosząc łyżeczkę i zakreślając nią mały łuk obejmujący całą restaurację. — Czuję się jak wielki robal pośrodku salonu Normana Rockwella.
— Właśnie — roześmiała się Kaye.
— Co znaczy to „właśnie”?
— Byłeś sobą, mówiąc to. I czuję, jak w środku cała drżę.
— To przez jedzenie — stwierdził Mitch.
— Przez ciebie.
— Muszę zostać mężem, zanim będę ojcem.
— To na pewno nie przez jedzenie. Trzęsę się, Mitch. — Wyciągnęła rękę i wypuścił łyżeczkę, aby ją ująć. Palce miała zimne, szczękała zębami, choć w środku było ciepło.
— Myślę, że powinniśmy się pobrać — powiedział Mitch.
— Cudowny pomysł.
— Wyciągnął rękę.
— Czy wyjdziesz za mnie?
— Kaye przez chwilę wstrzymywała oddech.
— O Boże, tak — odparła z krótkim westchnieniem ulgi.
— Mamy źle w głowie i nie wiemy, w co się pakujemy.
— Nie wiemy — przyznała Kaye.
— Jesteśmy na progu spróbowania czegoś nowego, obcego nam — powiedział Mitch. — Czy nie wydaje ci się to przerażające?
— Dogłębnie.
— A jeśli się mylimy, jedna katastrofa pociągnie za sobą następne. Ból. Rozpacz.
— Nie mylimy się — zapewniła Kaye. — Zostań moim facetem.
— Jestem twój.
— Kochasz mnie?
— Kocham cię tak, jak nigdy przedtem nikogo nie kochałem.
— Tak szybko. To niewiarygodne.
— Mitch przytakiwał ze szczerym przekonaniem.
— Ale za mocno cię kocham, abym mógł przemilczeć małą uwagę.
— Słucham.
— Martwi mnie, że nazwałaś siebie laboratorium. To brzmi zimno i trochę tak, jakby nie chodziło o ciebie, Kaye.
— Mam nadzieję, że dostrzegasz, co kryje się za słowami. Dostrzegasz, co chciałabym powiedzieć i zrobić.
— Mógłbym — powiedział Mitch. — Tylko odrobinę.
— Jak w górach.
— Niezbyt lubię góry.
— A ja je kocham — powiedziała Kaye, rozmyślając o stokach i białych wierzchołkach Kazbeku. — Dają wolność.