Выбрать главу

— Co tu się mogło zdarzyć? Howard uśmiechnął się z wyższością.

— Są trzy klasyczne metody zagłady. Pierwsza to zniszczenie atmosfery trującym gazem. Podobnie działają substancje radioaktywne, ale one niszczą również życie roślinne. Wreszcie istnieją zarazki sztucznie wyhodowane właśnie w celu atakowania całych populacji. Jeśli wymkną się spod kontroli, mogą zetrzeć wszystkich z powierzchni planety.

— Myślisz, że to właśnie zdarzyło się tutaj? — spytał Fleming z zainteresowaniem.

— Tak uważam — powiedział Howard wycierając jabłko o rękaw i gryząc je. — Nie jestem patologiem, ale te plamy na kościach…

— Zarazki — rzekł Fleming. Zakaszlał mimo woli. — Nie sądzisz, że…

— Już byś nie żył, gdyby nadal były aktywne. To wszystko musiało się wydarzyć kilkaset lat temu, sądząc po tych zwietrzałych szkieletach. Zarazki wymarły z braku ludzkich nosicieli.

Fleming pokiwał głową.

— Wszystko jak na zamówienie. No, przykro mi z powodu tych ludzi. Wojna i te wszystkie nieszczęścia. Ale planeta jest naprawdę nasza!

Spojrzał przez iluminator na leżące w dole urodzajne, zielone pola.

— Jak ją nazwiemy, Howard?

Howard popatrzył na pola, na zdziczałe pastwiska przylegające do betonowych dróg.

— Moglibyśmy nazwać Raj II — rzekł. — To miejsce powinno stać się prawdziwym rajem dla rolników.

— Raj II! Bardzo ładnie — powiedział Fleming. Chyba będziemy musieli wynająć ekipę, żeby usunęła te szkielety. Wyglądają zbyt niesamowicie.

Howard przytaknął. Było mnóstwo szczegółów, którymi musieli się zająć.

— Zrobimy to, kiedy już…

Stacja kosmiczna przeleciała nad nimi.

— Światła! — krzyknął nagle Howard.

— Światła? — Fleming spojrzał na oddalającą się kulę. — Były, kiedy przylecieliśmy. Pamiętasz? Tamte błyskające światła?

— Słusznie — rzekł Fleming. — Myślisz, że ktoś w niej siedzi?

— Zaraz — to sprawdzimy — ponuro odparł Howard.

Zjadł resztę jabłka, a tymczasem Fleming skierował statek w stronę stacji.

Gdy do niej dotarli, zobaczyli inny statek kosmiczny przyczepiony do gładkiej, metalowej powierzchni stacji niczym pająk dla dzieci. Statek był mały, ledwie jedna trzecia ich pojazdu, i miał uchylony jeden luk.

Obaj mężczyźni, w skafandrach i hełmach, zatrzymali się obok luku. Fleming otworzył go. Ostrożnie oświetlili wnętrze latarkami, zajrzeli i gwałtownie odskoczyli.

Potem Howard poruszył się niecierpliwie i Fleming zaczął wchodzić.

Wewnątrz było ciało ludzkie, na wpół wychylone z fotela pilota i na zawsze zamrożone w tej niestabilnej pozycji. Na twarzy zachowały się ślady przedśmiertnej agonii, a skóra miejscami była aż do kości przeżarta przez jakąś chorobę.

Tylna część statku wypełniona była dziesiątkami drewnianych skrzynek. Fleming otworzył jedną i skierował strumień światła do środka.

— Żywność — stwierdził Howard.

— Pewnie próbował ukryć się w stacji — rzekł Fleming.

— Na to wygląda. Ale nie dotarł tam nigdy.

Szybko opuścili statek z uczuciem lekkiego obrzydzenia.

Szkielety były do przyjęcia. Stanowiły jakość samą w sobie. Te zwłoki zaś zbyt wymownie przypominały o śmierci.

— Więc kto włączył światła? — spytał Fleming na powierzchni stacji.

— Może są tam automatyczne przekaźniki — niepewnie powiedział Howard. — Tu nikt nie mógł przeżyć.

Przeszli się po powierzchni stacji i znaleźli wejście.

— Wejdziemy? — spytał Fleming.

— Po co zawracać sobie głowę? — szybko odparł Howard. — Mieszkańcy wyginęli. Możemy wracać i ogłosić nasze prawa do planety.

— Jeśli choć jedna osoba tu przetrwała — przypomniał mu Fleming — zgodnie z prawem planeta należy do niej. Howard niechętnie się zgodził. Byłoby fatalnie, gdyby odbyli długą, kosztowną podróż na Ziemię, wrócili z ekipą badawczą i zastali kogoś gospodarującego sobie w stacji kosmicznej. Co innego, jeśli mieszkańcy przetrwaliby gdzieś w ukryciu na powierzchni planety. Ale człowiek w stacji, której nie chciało się im zbadać…

— Myślę, że musimy… — powiedział Howard i otworzył luk.

Wewnątrz panowały zupełne ciemności. Howard skierował światło swej latarki na Fleminga. W jej żółtym blasku twarz Fleminga straciła wszelki wyraz, była jak maska wyrzeźbiona przez jakieś prymitywne plemię. Howard zamrugał, lekko przerażony tym widokiem, gdyż na chwilę twarz Fleminga pozbawiona była cech ludzkich.

— Powietrze nadaje się do oddychania — rzekł Fleming i natychmiast odzyskał swą osobowość.

Howard odrzucił do tyłu hełm i skierował światło w inną stronę. Wydało mu się, że pionowe ściany stacji chcą go zmiażdżyć. Sięgnął do kieszeni, znalazł rzodkiewkę i dla podniesienia morale włożył ją sobie do ust.

Ruszyli naprzód.

Przez pół godziny szli wąskim, krętym korytarzem, a światła ich latarek rozpraszały ciemność przed nimi. Metalowa podłoga, która wydawała się tak solidna, zaczęła skrzypieć i jęczeć od jakichś ukrytych naprężeń, doprowadzając Howarda do kresu wytrzymałości nerwowej. Na Flemingu nie robiło to jednak wrażenia.

— To musiała być stacja do bombardowania planety — zauważył po chwili.

— Też tak myślę.

— Po prostu tony metalu — rzekł spokojnie Fleming, opukując jedną ze ścian. — Myślę, że sprzedamy ją całą na złom, chyba że zdołamy zdemontować część urządzeń.

— Cena złomu… — zaczął Howard. W tej samej jednak chwili segment podłogi otworzył się wprost pod stopami Fleminga. Fleming zniknął z pola widzenia tak szybko, że nie zdołał nawet krzyknąć, a segment podłogi zatrzasnął się z powrotem.

Howard zatoczył się, jakby otrzymał mocne uderzenie. Światło latarki na chwilę rozbłysło szaleńczo, po czym przygasło ponownie.

Howard stał w milczeniu, z podniesionymi rękami, a jego umysł stracił poczucie czasu. Szok powoli mijał, pozostawiając Howardowi ciężki, uporczywy ból głowy.

— …nie jest teraz najwyższa — bezmyślnie dokończył zdanie, jakby mając nadzieję, że nic się nie stało.

Podszedł do segmentu podłogi i zawołał:

— Fleming!

Nie było żadnej odpowiedzi. Wstrząsnął nim dreszcz. Pochylił się nad szczelnie zamkniętą podłogą i na całe gardło wrzasnął:

— Fleming!

Wyprostował się, w głowie mu łomotało. Głęboko zaczerpnął powietrza, odwrócił się i pokłusował w stronę wyjścia. Nie chciał o niczym myśleć.

Wejście jednak było zamknięte, a jego zespawane krawędzie jeszcze parzyły. Howard sprawdzał drzwi na wszelkie sposoby. Popychał je, ostukiwał, kopał. W końcu przypomniał sobie o napierającej na niego ciemności. Zakręcił się i w kółko, pot ściekał mu po twarzy. — Kto tu jest?! — krzyknął w stronę korytarza. — Fleming! Słyszysz mnie?!

Nie było żadnej odpowiedzi. Krzyknął znowu:

— Kto to zrobił?! Dlaczego zapaliłeś światło stacji? Co zrobiłeś z Flemingiem?

Nasłuchiwał przez chwilę i znowu zaczął krzyczeć, I szlochając co chwilę:

— Otwórz wejście! Odejdę i nikomu nic nie powiem! Czekał, oświetlając latarką korytarz i zastanawiając się, co czai się w ciemnościach. W końcu wrzasnął:

— Pode mną też otwórz pułapkę!

Oparł się o ścianę, ciężko dysząc. Żadna pułapka nie otworzyła się. Pomyślał, że może nigdy się nie otworzy. Myśl ta na chwilę dodała mu odwagi. Twardo powiedział sobie, że na pewno istnieje jakieś inne wejście. Znowu ruszył korytarzem.